poniedziałek, 24 grudnia 2018

Przeczytałem zdanie w komentarzu

biblijnym (do Mt 10, 1-7): „Głoszonemu słowu, aby było wiarygodne, muszą towarzyszyć konkretne znaki”… Marnie przy tym wygląda wielosłowie nauki.

środa, 19 grudnia 2018

Uwagi o filozofii i okolicach

Z satysfakcją przyjąłem zaproszenie Redakcji „Aspektów” do napisania krótkiego artykułu na temat problemów filozofii i edukacji, a tym samym – do uczestnictwa w przedmiotowej dyskusji, toczonej na łamach tegoż czasopisma. Mam nadzieję, że lektura moich uwag nie będzie dla Czytelników czasem zmarnowanym. Piszę ze swojej, podmiotowej perspektywy, posługując się swobodną, eseistyczną, miejscami prowokacyjną formą wypowiedzi. To nie przypadek. Zalew tekstów, których autorzy czynią, co tylko możliwe, by – nikomu się nie naraziwszy – uzyskać kolejne punkty w cv, jest na tyle duży, że nie widzę potrzeby wzmagania go własną pracą. Piszę jednak z nadzieją, że nikogo tu nie urażę, a być może kogoś zainteresuję.

Tytułowe okolice filozofii to nauki z filozofią związane, to uniwersytet, to edukacja, to także życie społeczne. Oczywiście nie napiszę o wszystkim na raz – porządek i ramę wypowiedzi wyznaczą motywy, wątki zapisane kursywą i rozwinięte poniżej. Zanim jednak wprost do nich przejdę, parę wskazań bibliograficznych. Otóż, bezpośrednią inspirację własnej wypowiedzi czerpię z trzech tekstów zamieszczonych we wcześniejszych numerach Kwartalnika. A są to: (1) rozmowa „Aspektów” z prof. Marią Szyszkowską, (2) rozmowa z dr Wandą Kamińską i (3) artykuł tejże w ostatnim numerze pisma. W tym miejscu chciałbym jednak zwrócić uwagę także na wydany w roku 2015 tom „Pedagogiki Szkoły Wyższej”, zawierający materiały na temat interesującej nas tu problematyki, a wśród nich – na obszerny, erudycyjny artykuł Marka Rembierza, w którego zakończeniu autor napisał: „Uniwersytet zdaje się […] być wciąż przed nami jako humanistyczne (prawdziwie ludzkie, człowiecze) zadanie i wyzwanie, któremu – dzięki rzetelnej wiedzy i sprawności działania – trzeba umieć sprostać, wytwarzając, rozwijając i zachowując wspólnotę uniwersytecką. To zadanie i wyzwanie w szczególności adresowane jest – ze względu na zobowiązania profesjonalne i tradycję akademicką – do filozofów i pedagogów, gdyż to oni – wspólnie – dysponują intelektualnym instrumentarium, aby trafnie rozpoznawać i określać, w jaki sposób w danych warunkach kulturowych i cywilizacyjnych najodpowiedniej można współtworzyć Uniwersytet, który będzie promieniował swymi wartościami mimo naporu ideologicznych, ekonomicznych i politycznych nacisków”.

Trudno nie zgodzić się z tak szlachetnym i wzniosłym ujęciem sprawy. A jednak mam dwie wątpliwości, zastrzeżenia, które już w innym miejscu wyraziłem aforystycznie i które rysują klimat dalszych moich uwag. Otóż, z jednej strony odnoszę wrażenie, że filozofowie nieraz chętniej myślą życzeniowo niż uczą się, co sprawia, że niektóre byty uznają wciąż za niezmienne, z drugiej zaś jestem przekonany, że do realizacji wyzwania zgłoszonego powyżej nie wystarczy owo „intelektualne instrumentarium” – trzeba jeszcze odwagi działania, także z narażeniem własnych posad i karier. A tymczasem wokół tylko bojaźń i drżenie.

Potrzeba jedności myśli, słów i czynów! Rzec można: nic nowego pod słońcem. Ale niezależnie od tego, czy faktycznie w starożytności ta trójjednia była oczywistością, dzisiaj ludziom do niej bardzo daleko. Czy zatem są jeszcze filozofowie wśród „filozofów”? Mam kłopoty z ich znajdowaniem, rozpoznawaniem, itp. A jeśli zdaje mi się takowych spotykać, to raczej nie tam, gdzie o „filozofii” mówią tytuły przed nazwiskami i wizytówki na drzwiach uczelnianych gabinetów. Tam bowiem mądrość jest często tylko frazesem, a refleksyjność zadających pytania – kłopotem tych uczelnianych zbieraczy punktów, dbających o swój naukowy rozwój, niesłużący jednak niczemu ponadto. Gdy zatem, z ust rzekomych „miłośników mądrości” i okolicznych, słyszę – a słyszę często! – narzekania na studentów, że to „nieuki”, „ignoranci”, „troglodyci”, wręcz „barbarzyńcy”, pytam: Wybitna Kadro! Dlaczego, skoro tak narzekacie, szargacie swoje nazwiska obecnością w tym pogardzanym towarzystwie? Dlaczego nie zmienicie swych posad na inne?! Odpowiedź zawsze otrzymuję jedną: Milczenie.

Milczenie to mowa niewolników. Tych są jednak różne rodzaje. Niewolnika własnych ambicji dobrze scharakteryzował niegdyś francuski eseista, Jean de La Bruyère, pisząc: „Niewolnik ma jednego pana. Człowiek ambitny ma ich tylu, ilu jest ludzi potrzebnych mu do zrobienia kariery”. Niewolnika systemu opisała Wanda Kamińska. Można go poznać „po odwzorowywaniu jego [systemu] trybu – po linii wyłącznej asocjacji fraz”. Lata spędzone w takim systemie „tworzą podstawy postępującej społecznej bierności ludzi uczciwych, ale głupich, uaktywniając doskonale przygotowanych do życia inteligentnych cwaniaków”. …A ja nie chcę „filozofii”, która sprowadza się do naukowego awansu i do „inteligentnego cwaniactwa”, i która, wzorem własnych przedstawicieli, uczy swoich adeptów postaw tylko konformistycznych i korzystnego „ustawiania się” w społeczeństwie, bez troski o tych, których kosztem to robi! Oczywiście to moje „niechcenie” ma tylko tyle znaczenia, ile znajdzie w podobnej niechęci u innych.

Filozofia staje się realną siłą społeczną, jeśli zdoła porwać, poruszyć tych, którzy mają poczucie niesprawiedliwości. Obserwacja środowiska akademickiego sugeruje przekonanie, że niesprawiedliwość jest „daleko”, albo nie ma jej wcale. Z jednej strony zauważam duże i autentyczne zainteresowanie niektórych przedstawicieli kadry akademickiej chociażby losem migrantów i innych, społecznie wykluczonych, zawsze z dużym znawstwem identyfikowanych teoretycznie, z drugiej – kompletny, w kwestiach wykraczających poza obowiązki formalne, brak troski o bliskie pole, o konkretne osoby i sprawy spotykane w salach i na korytarzach uczelni. Czy to bliskie pole i światy życia zajmujących je osób są wolne od rozmaitych niesprawiedliwości? Oczywiście nie. Ale to są niesprawiedliwości banalne, niewielkie, prywatne – a więc niegodne tego, by zajmować się nimi z poziomu uniwersyteckich katedr. Zamiast absorbować sobie i innym uwagę nimi, lepiej po raz kolejny rozkładać na części pierwsze kanoniczny artykuł ważnego autora, podejmujący fundamentalne kwestie społeczne lub filozoficzne. Efekt? Po stronie licznych studentów w coraz mniej licznej studenckiej braci najpierw irytacja i niezrozumienie: „Po co czytać to, co czytam?”, potem rozstanie z „jałowym” kierunkiem; a po stronie tak nauczającej kadry …niewzruszony akademicki błogostan, wzmagany zadowoleniem z pozbycia się kolejnych „nieuków”. I tak oto, ludzie, którzy sami nie mają wiele do powiedzenia, uczą tych, co do których są przekonani, że nie mają nic do powiedzenia, tylko tego, co powiedzieli lub gdzieś napisali inni. Vivat Akademia!

Ubóstwo w kraju bierze się z ubóstwa myśli. Ubóstwo myśli bierze się między innymi z lekceważenia człowieka znajdującego się obok – z braku zainteresowania jego sprawami, słowami i działaniami. Choć mam świadomość, że to nieznośne dla tzw. „profesjonalnych filozofów”, powtórzę to, co w swoich tekstach wielokrotnie już podkreślałem: filozofia przedkładająca naukowy profesjonalizm ponad życiową mądrość swoich potencjałów pozostaje na co dzień niewiele różniącą się od innych składową ludzkiej wiedzy i życia społecznego. A w takiej postaci, na uczelniach i w szkołach może się utrzymywać tylko jako dyscyplina specjalnej troski i niepierwszej potrzeby. Wskazywana przy tym i niepokojąca niektórych dominacja socjologii nad filozofią, jest więc nieprzypadkowa. Ludziom bliżej do tego, co jest im bliższe – „filozofia” kojarzona z zarozumialstwem wszystko-wiedzących-lepiej, pociąga tylko zarozumialców.

Jestem przekonany, że sprawy ludzkie również dzisiaj mogą być wyrażane prostym a niebanalnym językiem filozofii i że wyrażane w ten sposób mogą podlegać pożądanym przeobrażeniom. Jeśli są wśród tych spraw takie, o które należy lub po prostu warto się spierać, nie wystarczy ich naukowa wiwisekcja z udziałem filozofii specjalistycznej – potrzebny jest jeszcze ich całościowy ogląd ze strony filozofii rozumiejącej, mądrościowej, praktycznej. Intelektualne efekty sporu będą bowiem jakoś zaprowadzane w życiu, a brak asysty filozoficznej zapewne szybko wypełniony zostanie asystą inną. Jeśli więc przychodzi nam narzekać chociażby na życiową infantylność dorosłych ludzi, będącą skutkiem bezrefleksyjnej edukacji, nie bójmy się zapytać o filozofię – o to, czy i w jaki sposób ona do takiego stanu rzeczy się (nie) przyczyniła. Nie bójmy się także pytać o filozofię spraw bliskich i kultury rodzimej, filozofię życia tych ludzi i środowisk, w których jest uprawiana, i do zainteresowania których często tak nieudolnie aspiruje. I nie bójmy się nie chcieć filozofii, która tylko puszy się na pawia, a okazuje papugą głosów nie swoich.

Oczywiście nie mam wątpliwości, że dla osób, które wolą podziwianie okazów; którym imponuje wyłącznie towarzystwo „wybitnych, ważnych i znanych” – postaci, autorów, spraw i zagadnień – takie uwagi, jak moje, posłużą co najwyżej do drwiny. Trudno. Dobre stosunki w środowisku są ważne, ale mają swoje granice; podzielam przekonanie, że filozofia to nie żarty! – warto ją uprawiać także za cenę bycia wykpionym. I nadal, nie licząc na przychylność „filozofów”, ufam filozofii. Wiem, że – także dzisiaj, w czasach zasypanych wiedzą – żywotna i ożywcza jest ta, która potrafi mówić wprost, a nie tylko asekurancko: „jakby”, czy „jak gdyby”. Taka mówiąca wprost filozofia jest w stanie twórczo wykorzystywać napotykaną krytykę, a przy tym – angażuje honor mówiącego i kształtuje takowy po stronie słuchacza; przełamując lęk przed jednoznacznym określaniem własnego stanowiska, uczy odpowiedzialnej rozmowy i każdorazowej złożoności tematu. Taka filozofia, która wchodzi między ludzi i żyje ich sprawami, zyskuje też społeczną wiarygodność – ludziom chce się przebywać w jej towarzystwie. Przykład Sokratesa jest w tym względzie wciąż aktualny – „filozofowie profesjonalni” znajdą jednak tysiąc powodów, by zrelatywizować jego znaczenie i na tym tle poczuć się znacząco lepiej. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że rozmaici uczelniani prymusi i hiperaktywiści w tym względzie na dłuższą metę okazują się nudni. Grają bowiem tylko „na siebie”, nie budując wiele ponad sobą wśród innych.

Więcej w: Wojciech Edmund Zieliński, Uwagi o filozofii i okolicach, „Aspekty Filozoficzno-Prozatorskie”, 2015-2018, nr (56-61)/(62-65)/(66-68), s. 23-26.

piątek, 14 grudnia 2018

Z mojego listu do Doktoranta

Ja również Panu i Państwu bardzo dziękuję!, to były dla mnie bardzo cenne zajęcia, spotkania, rozmowy… I przy tym bardzo dziękuję za zainteresowanie moimi Rozmaitościami!

Odnośnie uczelnianych trudów itp. pisze Pan m.in.: “Można nie zwracać na coś uwagi, dopóki bezpośrednio nie zostanie się pokrzywdzonym”… To racja, ale może jakimś łagodzącym ‘sposobem na życie’ jest: nie mieć oczekiwań, by nie doświadczać rozczarowań itp. To bardzo dobrze działa np. w odniesieniu do rozmaitych uczelnianych wydarzeń, zajęć, zebrań, konferencji, wystąpień tzw. “autorytetów” itp., ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że wobec spraw bardziej osobistych – w tym bardziej osobistego przeżywania uniwersytetu – jest trudniejsze do skutecznego zastosowania. Tym, co mnie pozytywnie ‘napędza’ – i co zapewne jakoś wyłazi też z moich wywodów podczas zajęć itp., i co w miarę możliwości polecam też innym, zainteresowanym – jest priorytet podmiotowej perspektywy działania, moralne zobowiązanie, jakie mam wobec konkretnych osób, z którymi dane mi jest wchodzić w rozmaite relacje. To jest zobowiązanie z definicji asymetryczne, czyli takie, które przynajmniej teoretycznie wyklucza poczucie krzywdy, niespełnienia, zawodu itp. A gdy spotka się z nim jakiś nieoczekiwany plus – na przykład taki miły list, jak ten otrzymany od Pana – to wyżej wspomniany ‘napęd’ zyskuje kolejną porcję energii.

czwartek, 22 listopada 2018

Pracuję z przekonaniem, że edukacja winna mieć

w pierwszym rzędzie wspierający, a dopiero na dalszym planie oceniający charakter. Na bieżąco znajduję praktyczne potwierdzenia słuszności takiego działania, a ostrożniej rzecz ujmując: nie znajduję praktycznego potwierdzenia jego niesłuszności. Nie znajduję również środowiskowego uznania dla takiej postawy, ale to nie jest powód, abym z niej rezygnował.

środa, 7 listopada 2018

O czasie i datach

1 września. Cóż, dzień, jak każdy inny w kalendarzu, a i kalendarz przecież raczej umowny. To, że jakiś dzień ma swój numer i to, że ileś dni mieści się pod szyldem nazwy jakiegoś miesiąca, to przecież tylko zwykła ludzka konwencja, jakiś sposób poukładania czasu według zamysłu tych, którzy czasu doświadczają, czyli nas samych – ludzi żyjących dzisiaj, tych, którzy żyli przed nami i zapewne tych, którzy żyć będą po nas. Z jednej strony to oczywiste, z drugiej – pod znakiem zapytania stawia wagę i znaczenie owej konwencji, która sprawia, że jakoś ujmujemy i liczymy czas, zapisujemy daty, a miejsca w kalendarzu wypełniamy rozmaitymi treściami i mniej lub bardziej przejmujemy się nimi. Jakże wiele spraw w naszym życiu wiąże się z różnymi datami…

Czas jest źródłem rozmaitych paradoksów, sam przecież jest paradoksalny. Pisał filozof, św. Augustyn w swoich Wyznaniach: „Czymże jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”. Nasze doświadczanie czasu często jest ambiwalentne. Z jednej strony chcemy, aby go nam nie brakowało, z innej – dłuży nam się, gdy wlecze się nazbyt powoli. Ale ambiwalentne są także w jakimś sensie daty. Data, jako znacznik jakiegoś wydarzenia może być źródłem naszej radości, satysfakcji, ale bywa także źródłem cierpienia lub smutku. Weźmy choćby za przykład jakąś datę z naszego życia, która ma utrwalone zwyczajem znaczenie. Oto przywykliśmy do świętowania własnych urodzin. Cieszymy się z tego, że w określonym dniu odwiedzają nas bliscy, składają nam życzenia, cieszą się naszą obecnością, a my cieszymy się z ich wizyty. Ale, gdy w danym, ważnym dla nas dniu, mimo naszych zaproszeń i oczekiwań nikt się nie pojawia, data, która dla nas jest nieobojętna, sprawia nam jakiś rodzaj smutku – owszem, nie ona sama, ale to, że pod nią nie zapisała się wizyta tych, na których obecność w danym dniu liczyliśmy. I nie ma tu chyba do końca pewności, czy więcej waży wówczas owa nieobecność gości, czy może jednak nasza własna pamięć tej nieobojętnej daty.

Jeśli na słowa zapisane powyżej spojrzymy również z pewnego dystansu, zobaczymy i tę cechę czasu, jaką jest nasza zwykle osobista jego formuła; to, jak bardzo prywatnie czas jest z nami związany. Czas jest moim doświadczeniem osobistym – każdy może to przecież sobie zgodnie z prawdą powiedzieć. Rozważając czas, w jakimś sensie rozważam zatem siebie samego. Innymi słowy, jestem (w) centrum tego, co jest rozważane. Świat, przestrzeń, czas kręcą się jakoś wokół mnie, ja jestem tego osią, a zarazem początkowym i końcowym jej punktem. W pewnym sensie przeszłość i przyszłość skupiają się w owej teraźniejszości, której właśnie tu i teraz doświadczam. Ale ten osobisty, doświadczeniowy charakter czasu ma także ponadjednostkowy wymiar. Oto nasz czas jest zarazem czasem naszego pokolenia; każde pokolenie wyznacza własną miarę własnego czasu…

O tym, że chyba nie są to puste słowa, świadczą nasze doświadczenia zmagań z ludźmi poprzednich i nadchodzących po nas pokoleń. Każdy z nas ma zapewne doświadczenie sporu z tymi, którzy – jako starsi – o różnych sprawach wiedzieli i wiedzą od nas więcej i lepiej, i być może każdy, a przynajmniej wielu z nas ma doświadczenie sporu z tymi, którzy – jako młodsi od nas – winni się od nas, naszym zdaniem, uczyć, a czynią to z jakimś niezrozumiałym dla nas oporem. Kiedy spojrzeć na to z dystansu, okazuje się, że nasz czas, czas naszego pokolenia, nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu tym samym lub takim samym czasem, jakim był czas poprzednich i jakim będzie czas nadchodzących po nas pokoleń. W pewnym sensie tak my, jak i nasi rodzice, jak i nasze dzieci, żyjemy w różnych światach – światach właściwych temu czasowi, jaki jest dany ludziom danego pokolenia.

Powróćmy jednak od czasu do dat. Ważnej dacie warto bowiem przyjrzeć się pod kątem również tego, na co pozwala nam czas jej przeżywania. Jeżeli komuś na przykład dane było wygrać na loterii w dniu, którego data przypominała mu przeszłe złe doświadczenie, to zapewne właśnie sytuacja wygranej przeważyła nad tamtym przykrym, związany z poprzednim czasem, uczuciem. Jeżeli ktoś o ważnej dla siebie dacie, na przykład urodzinowej, zapomniał dlatego, że właśnie zajęty był niezmiernie inspirującym dla siebie działaniem, to przecież żadne „niespełnienie” tej daty przez zapowiadanych, ale nie przybyłych gości, nie przesłoni tego, co w danym dniu okazało się jednak daleko ważniejsze.

Jak zatem myśleć o 1 września? Odpowiedziałbym: Warto myśleć nie tylko patetycznie, ale również zwyczajnie i całkiem praktycznie. To przecież data, która kojarzy się z początkiem roku szkolnego, a czyż szkoła nie jest aby męką dla uczniów? Wiadomo, bywa. Zwłaszcza wtedy, gdy pierwej jest męką dla nauczycieli, czyli, gdy ci swoją pracę traktują jak dopust boży i nie omieszkają przenosić tej frustracji na swoich uczniów. Jeśli więc na datę pierwszego września spojrzeć jako na datę początkową, znak nowego okresu pewnej pracy do wykonania i niewątpliwego w tym celu wysiłku, to może stać się ona swego rodzaju datą zobowiązującą do tego, aby w tym nowym roku, w tym przypadku szkolnym, uczynić coś dobrego, czego nie udało się uczynić wcześniej, a wyeliminować choćby część owego zła, jakie już wcześniej w edukacji nam doskwierało.

A ta smutna 1-wrześniowa data roku 1939? Chyba wystarczy na koniec tylko takie pytanie: Co powiedzieliby o nas ludzie tamtego czasu, gdyby dane im było zobaczyć naszą teraźniejszość, a nam – ze zrozumieniem usłyszeć ich słowa?…

[Wojciech E. Zieliński, O czasie i datach, "Na Rozstajach", 2018, nr 8 (316), s. 12.]

poniedziałek, 5 listopada 2018

Przeczytałem w Gazetce

parafii p.w. Św. Michała Archanioła w Zblewie:

"Co czynić, aby nasze życie było udane? Słowo Boże podkreśla dziś [Mk 12, 28b-34] znaczenie przykazań Bożych, a zwłaszcza przykazania miłości Boga i bliźniego. Skąd jednak czerpać motywację do ich przestrzegania, kiedy przytłacza nas własna słabość i grzeszność? Ostateczną odpowiedzią Boga na nasze poszukiwanie szczęścia nie jest przepis, lecz osoba Jezusa Chrystusa, który z miłości ofiarował samego siebie za nasze grzechy. Tylko przyjmując Jego miłość, możemy naprawdę kochać siebie i bliźnich, żyjąc w bliskości królestwa Bożego".

wtorek, 24 lipca 2018

Z mojego listu do Jana…(5)

parę słów (ws. wywiadu z Chrisem Niedenthalem, link: http://www.rp.pl/Polityka/180729909-Chris-Niedenthal-Za-to-jedno-dziekuje-Kaczynskiemu.html) ode mnie poniżej:


„Coś ludzi odpycha od wolności”

– potrzeba edukacji filozoficznej; pojęcie wolności występuje dziś w radykalnie sprzecznych rozumieniach…


„Co pana wkurza najbardziej?”

– swoją drogą, jak spowszedniał ten wyraz: „wkurzać” – jeszcze stosunkowo niedawno nie do przyjęcia w dyskursie publicznym (a co dopiero mówić o gorszym słownictwie)…


„Media publiczne uprawiają propagandę na gigantyczną skalę, fałszują niemal każde zdarzenie, które ma miejsce”, a chwilę później: „z mediami publicznymi nie rozmawiam i ich nie oglądam”

– !?…



…Ale cały ten tekst jest o tyle ciekawszy od innych, poleconych przez Ciebie, że nie zawiera eksperckiej obłudy, tylko pozostaje głosem ‘zwykłego’, wrażliwego człowieka, który sam o sobie zwyczajnie mówi:

„Swoją drogą, ja żadnym specem nie jestem, ale na pewno bacznym obserwatorem. I wierzę, że każdy głos przeciwko takiej formie sprawowania władzy dzisiaj się liczy, także mój”…


Ja również wierzę, że każdy głos szczery ma siłę sprawczą w sprawie, której szczerze dotyczy…

piątek, 13 lipca 2018

Zakłócone wystąpienie konferencyjne*

Szkoła IKS, działająca w niewielkiej, urokliwej, ale źle skomunikowanej miejscowości, od pewnego czasu rozwija się bardzo dobrze. Parę lat temu jej poprzedni dyrektor odszedł na emeryturę, niedługo potem kilkoro nauczycieli zmieniło pracę, a w ich miejsce pojawiły się nowe, pełne twórczego zapału, osoby. Wbrew nienajlepszym doświadczeniom, jakie wyniosły z placówek, w których pracowały poprzednio i obawom, że w nowym dla nich miejscu będzie podobnie, okazało się, że Szkoła IKS pod obecnym zarządem daje im wiele możliwości rozwoju i wspiera w twórczym wykorzystywaniu dobrych pomysłów edukacyjnych. Mateusz, nauczyciel przedmiotów ekonomicznych i przedsiębiorczości, a zarazem wychowawca klasy Pe – którą przejął po niepracującej już osobie – zapowiedział uczniom przed wakacjami, że w nowym roku szkolnym poprowadzi również dla chętnych tutoring…

Andrzej, uczeń klasy Pe – która w bieżącym roku szkolnym stała się klasą maturalną – już 1 września zgłosił się do Mateusza z prośbą o przyjęcie na zajęcia tutorskie. O tutoringu, poza tym, co jeszcze przed wakacjami usłyszał od wychowawcy, dowiedział się wiele, intensywnie pod tym kątem przeszukując internet. Wychowawca, nie przesądzając jeszcze ostatecznej decyzji, wskazał Andrzejowi miejsce i termin kluczowego spotkania w przedmiotowej sprawie.

Andrzej przyszedł zdeterminowany i przygotowany – miał już określony „plan na siebie”: po maturze zamierzał podjąć studia ekonomiczne, a teraz chciał, aby tutorial pod kierunkiem Mateusza stał się rozwojowym wsparciem dla jego zamierzeń. Ku zdziwieniu i pewnemu zakłopotaniu nauczyciela, określił nawet finalny moment tutorialu: miałaby to być szkolna, uczniowsko-nauczycielska konferencja ekonomiczna, której organizacją zamierzał się zająć i w ramach której – obok uczniów klasy Pe, jej wychowawcy oraz kilku innych nauczycieli – miałby wystąpić znajomy rodziców Andrzeja, ekonomista, profesor wyższej uczelni z odległego o kilkadziesiąt kilometrów miasta wojewódzkiego. Według śmiałych planów Andrzeja, konferencja miałaby zwieńczyć przedostatnie półrocze nauki klasy Pe w Szkole IKS – półrocze ostatnie służyć miało już tylko intensywnemu przygotowaniu do matury. Tymczasem Andrzej potrzebował tutora, który wsparłby go w realizacji zamierzeń i merytorycznie koordynował jej przebieg.

Mateusz nie krył zadowolenia z rysującego się planu działań – nowatorskie w Szkole IKS, tutorskie przedsięwzięcie edukacyjne zapowiadało się interesująco. Oto miał przed sobą zdolnego ucznia klasy maturalnej, pewnego siebie, ale niezarozumiałego, którego z dobrej strony wiedzy i zaangażowania szkolnego poznał już w poprzednim, pierwszym roku swojej pracy w Szkole IKS. Ponieważ sam był osobą otwartą na innych, niezależnie od ich wieku, pozycji społecznej itp., nie sprawiło mu wewnętrznych trudności wrażenie, że Andrzej przyszedł na spotkanie tutorskie, by „wynająć” wychowawcę-tutora do realizacji swoich śmiałych planów. Oczywiście o tym wrażeniu powiedział uczniowi głośno, co stało się przedmiotem kolejnych kilkunastu minut ich rozmowy. Na koniec spisano tutorski kontrakt i uzgodniono termin następnego spotkania – jego zadaniem było sprecyzowanie planu dalszego działania.

A potem wszystko poszło już gładko. Tutorial toczył się bez zakłóceń, dla obu stron procesu był intensywny merytorycznie i organizacyjnie. Inicjatywa konferencji spotkała się bowiem z dużą przychylnością dyrekcji Szkoły IKS, aktywnością zaproszonych do udziału w niej nauczycieli i uczniów klasy Pe, i …z rosnącym zainteresowaniem tutoringiem ze strony uczniów młodszego rocznika. Zarówno dla Andrzeja jak i dla jego tutora, przedsięwzięcie stało się wielce zobowiązujące. Aż nadszedł finał – dzień konferencji…

Program przewidywał kolejno wykład zaproszonego Profesora, dwa wystąpienia nauczycieli, wystąpienie podopiecznego Andrzeja, podsumowujące pierwszy w szkole tutorial wystąpienie Mateusza i wieńczącą pierwszą część konferencji dyskusję, następnie przerwę kawową, a po niej cztery wystąpienia uczniów klasy Pe. Z wyjątkiem czterdziestominutowego wykładu Profesora, każde wystąpienie miało trwać nie dłużej niż dwadzieścia minut. Organizacyjno-porządkową obsługę konferencji zapewniali uczniowie młodszej klasy, już zabiegający u Mateusza o zapisanie się w kolejnym półroczu nauki na jego zajęcia tutorskie. Po konferencji przewidziany był wspólny obiad uczestników z dyrekcją Szkoły IKS, po którym zaplanowano uroczyste podpisanie umowy inicjującej współpracę uczelni reprezentowanej przez Profesora ze Szkołą, w zakresie nauczania przedmiotów zawodowych.

Fatalna tego dnia pogoda sprawiła, że Profesor nie dojechał do szkoły w planowanym czasie – wszedł do sali konferencyjnej dopiero wtedy, gdy swoje wystąpienie zaczynał Andrzej, pierwszy referent z grona uczniów klasy Pe. Usiadł obok Mateusza, nie wiedząc, że ten jest tutorem Andrzeja i chyba niezbyt dobrze orientując się w planie konferencji. Gdy Andrzej kończył swoje wystąpienie, Profesor powiedział szeptem do Mateusza:

– Andrzej, to bardzo zdolny chłopak! Przygotował ze mną to wystąpienie w ramach tutorialu, który prowadziłem dla niego prywatnie na uczelni. Zamierza zostać naszym studentem…

Chciał coś jeszcze dodać, ale w tym momencie nauczyciel prowadzący konferencję zaprosił go do wygłoszenia spóźnionego wykładu. Mateusz miał czterdzieści minut na przemyślenie tego, co powie o swoim pierwszym tutorialu, przeprowadzonym w Szkole IKS…


 ____________________
* Tekst do wykorzystania w ramach tzw. studium przypadku (© Wojciech E. Zieliński), napisany dla Collegium Wratislaviense podczas kursu pt. "Praktyk Tutoringu – Szkoła Tutorów II stopnia" (rok ak. 2017/2018).

Zob. także: Bez akademickiej spiny, czyli wczasy edukacyjne.


[Wojciech E. Zieliński, Zakłócone wystąpienie konferencyjne, "Na Rozstajach", 2018, nr 7 (315), s. 12.] 

piątek, 1 czerwca 2018

Nowiny z Warszawy

Pojechałem do Stolicy i w hotelu trafiłem na dobre nowiny – to „bezpłatna gazeta ewangelizacyjna”, redagowana w Krakowie, a wydawana przez Stowarzyszenie Rafael. Na internetowej stronie Rafaela (http://www.stowarzyszenierafael.pl/) przeczytałem, że Stowarzyszenie istnieje od roku 2000, siedzibę ma w Krakowie, a jego celem jest „aranżowanie i wspieranie dzieł ewangelizacyjnych oraz służących krzewieniu postaw chrześcijańskich”; przy tym, jako główne pole działalności wskazuje produkcję filmową: „misją Stowarzyszenia jest tworzenie i wspieranie obrazów, których scenariusz oparto o wartości ewangeliczne”. Według zapewnień zamieszczonych na wspomnianej stronie, Rafael ciszy się błogosławieństwami ks. kardynała Stanisława Dziwisza oraz biskupa Grzegorza Rysia i biskupa Andrzeja Jeża. Niestety, żadnego wskazywanego na stowarzyszeniowej stronie dokumentu potwierdzającego te rekomendacje, ani nawet statutu Rafaela, nie udało mi się otworzyć. Tym samym, moje – na razie ledwie kredytowe – zaufanie do Wydawcy pisma, uległo już na wstępie pewnemu zachwianiu.

Z kolei z łamów samej Gazety i zamieszczonej na nich stopki redakcyjnej, a także z wskazywanej w tej stopce strony internetowej pisma (http://dobrenowiny.pl/) dowiedziałem się, że dzięki hojności darczyńców w 2017 roku rozdano dwa miliony „Dobrych Nowin”, nakład styczniowego (2018) numeru pisma wyniósł 200 tys. egzemplarzy, i że około 10 tys. egzemplarzy chyba regularnie trafia do naszego województwa. Jak wspomniałem, sam zobaczyłem gazetę dopiero w Warszawie.

Tegoroczny, styczniowy numer „Nowin” przedstawia m.in. rocznicę objawień w Lourdes (1858), postaci śp. Heleny Kmieć (1991-2017) – polskiej wolontariuszki zamordowanej w Boliwii, oraz Giuseppe Moscatiego (1880-1927) – świętego „lekarza ubogich” z Neapolu; zawiera także rozmowę z Katarzyną Straburzyńską, autorką książki pt. Dotyk Miłości, która opowiada o zerwaniu „kajdan okultyzmu”. Z lektury „Dobrych Nowin” dowiedziałem się także, że katolikami są: Eduardo Verastegui (ur. 1974), Meksykanin, „jeden z najprzystojniejszych mężczyzn świata, obrońca życia, […] aktor, piosenkarz i model”; Sebastian Kurz (ur. 1986), od grudnia 2017 roku kanclerz Austrii; Jose Mourinho (ur. 1963), portugalski trener piłki nożnej, prowadzący obecnie Manchester United; oraz Michał Lorenc (ur. 1955), „wybitny polski kompozytor muzyki filmowej […]. Obrońca chrześcijaństwa i naszej narodowej tożsamości. Członek wspólnoty neokatechumenalnej”… I właśnie lektura krótkiej notki, poświęconej Lorencowi w „gazecie ewangelizacyjnej”, skłoniła mnie – gdym już wracał pociągiem z Warszawy – do napisania niniejszego tekstu. „Nowiny” przytoczyły bowiem za „Gościem Niedzielnym” (zob. http://gosc.pl/doc/793520.To-nie-jest-normalne) następujące słowa kompozytora: „Dlaczego poszedłem za Jezusem? Bo wszystko, co mi obiecał, spełnia się w moim życiu. Żyję, czuję smak, to najważniejsze. Gdybym nie trafił do wspólnoty Kościoła, nie jest pewne, czy bym żył”.

Problem z tymi słowami – i im podobnymi, które czasami zdarza mi się tu i ówdzie wyczytać lub od kogoś usłyszeć – mam zapewne przyziemny, więc niewyjątkowy: Otóż, nie wiem, na czym polega owo: „wszystko, co mi obiecał, spełnia się”. Przecież nie mam i chyba nie mogę mieć poczucia spełnienia się względem mnie lub u mnie jakichkolwiek obietnic, skoro nic mi nie wiadomo o tym, by mi Pan Bóg osobiście cokolwiek przyrzekał; bo też niby z jakiej racji miałby to w ogóle robić. Innymi słowy, nie wiem, na czym miałaby polegać taka pewność własnego stanu posiadania, i nie wiem, na czym miałaby polegać taka bezpośrednia partnerskość Bosko-ludzkiej relacji. Nie wykluczam, że powyższe może być udziałem innych, ale też przyznaję, że mojemu doświadczeniu znacznie bliższe są te słowa prośby, wyczytane w innym miejscu bezpłatnej gazety: „Panie Jezu, powiedz, co się dzieje w moim życiu, bo ja tego nie rozumiem”…

Myślę sobie czasami i wierzę, że to Boskie milczenie, które w odpowiedzi na podobne słowa słyszę najczęściej – milczenie, którego zapewne nie ja jeden doświadczam – nie bierze się z obojętności albo złej woli Adresata kierowanych próśb, ale może z tego, że On akurat niesie własny krzyż – pod górę, samotnie, choć w tłumie gapiów, prześmiewców i „przeuczonych” w piśmie – i że te moje słowa najzwyczajniej gdzieś tam rozpraszają się w ulicznym jazgocie. I gdy rodzi się pokusa, aby prosić głośniej, a może wręcz zakrzyknąć z pretensją, aby wołany wreszcie do mnie się odwrócił, wzbiera też poczucie niestosowności i wstydu – że zamiast zwyczajnie i po ludzku działać, i własną pracą pomagać Mu, a zarazem sobie i innym, w niesieniu codziennego krzyża, myślę tylko o pożądaniu własnych dobrostanów. Azaliż, czy dowodem ich posiadania nie jest już sama możliwość snucia podobnych dywagacji? A gdy odpowiedź wyda się twierdząca, czy dobrą ocenę wzbudzą ich efekty?

[Wojciech E. Zieliński, Nowiny z Warszawy, "Na Rozstajach", 2018, nr 4 (312), s. 9.]

poniedziałek, 14 maja 2018

Z mojego listu do Jana…(4)

Coraz mniej mam cierpliwości do lektury takich popisów erudycji, więc ostatnie fragmenty już tylko ‘przelatywałem oczami’. Mikołejkę lubię – zwłaszcza słuchać – i jestem pełen uznania dla jego wiedzy itp. Ale w dzisiejszych realiach taki wywód, jak niżej [zob. https://www.tygodnikprzeglad.pl/widma-duchy-mity-oto-swiat-polskiej-polityki/], to tylko jedna z wielu opowieści o świecie, Polsce, jej historii itd., snutych być może z jakąś ‘inteligencką’ nadzieją (raczej dziennikarzy niż filozofów), że ‘zawróci kijem Wisłę’, odmieni ludzkie postawy itd. Myślę zwyczajnie, podobnie, cytując Autora: “nie ma co się wypierać, mówić, że jesteśmy wyjątkowi. I na pewno unikałbym generalizujących stwierdzeń – naród polski był winny albo niewinny. Nie da się tego podciągnąć pod jeden strychulec. Bo on zawsze będzie fałszywy”, i myślę, że dotyczy to także teraźniejszości…

niedziela, 13 maja 2018

poniedziałek, 19 marca 2018

Niewysokie loty pana Kuczoka

Pewnego styczniowego razu dowiedziałem się z telewizora, że niejaki Kuczok Wojciech bardzo się denerwuje, gdy Dawid Kubacki robi znak świętego krzyża przed narciarskim skokiem i że gestem takowym Dawid ów obraża ateistyczne uczucia wrażliwego Wojciecha…

Chyba nie mam dobrej pamięci do imion i nazwisk – zdaje się, że lepszą do twarzy – więc o ile profesję Kubackiego wywiodłem z usłyszanej informacji, o tyle zawodowe osadzenie Kuczoka musiałem sobie najzwyczajniej „wygooglać”. I tak oto przeczytałem w internetowej encyklopedii, że pan Kuczok jest to prozaik, poeta, scenarzysta, krytyk filmowy i speleolog, czyli pisząc prościej, grotołaz. Gnój, to tytuł jednej z jego książek.

Ponieważ telewizyjna informacja była dla mnie niejasna, ponownie sięgnąłem do internetu, by ze strony http://wyborcza.pl/7,154903,22866741,wojciech-kuczok-stoch-lat-niech-zyje-nam.html wyczytać całą przedmiotową wypowiedź rzeczonego prozaika (z 8 stycznia b.r.), a w niej między innymi te słowa:

„Kamila [Stocha – przyp. WEZ] stać na kolejny olimpijski dublet, ale mierzyć w niego precyzyjnie nie sposób, zawsze może się zdarzyć fuksiarz, którego wiatr poniesie jak na dywanie […]. Martwi mnie natomiast pobożność naszego pogromcy igielitu, co do którego wciąż żywimy uzasadnione nadzieje medalowe. Dawid Kubacki nie przestaje się żegnać przed skokiem. Żona [domyślam się, że mowa tu o pani Kuczokowej – przyp. WEZ] uznaje to za jeszcze jeden dowód na przewagę narciarstwa alpejskiego. Mówi, że nie byłoby problemu, gdyby miał kijki. Dalibóg, w żadną pracę z psychologiem nie uwierzę, dopóki to nerwowe «Wymię ojca…» będzie poprzedzało każdy dojazd do progu. Wygląda na to, że w przypadku skoczka z Nowego Targu wiara w Boga jest silniejsza od wiary w siebie. […]. Sportowcy manifestujący wiarę podczas transmitowanych zawodów obrażają moje uczucia ateistyczne, choć mniej mnie drażnią tacy, którzy po odniesionym sukcesie dziękują Bogu, niż ci, którzy wzywają go na pomoc przed startem. Skoczek, który pół roku temu miażdżył rywali jeszcze bezlitośniej, niż czyni to obecnie Kamil Stoch, nie powinien się zachowywać jak pan Zenek z aerofobią, który umiera ze strachu w kołującym aeroplanie. Mateczko Boska, jak się nie przeżegnam, to spadniemy. A przecież Bóg nie ogląda skoków narciarskich – od kiedy istnieje TV Trwam, nie przełącza na inne kanały”.

Myślę, że dla niejednego chrześcijanina takie iście marginesowe uwagi o religii i wierze mogłyby stać się pokusą do gwałtownych reakcji. Ale czy warto denerwować się publicystycznym nawozem? Jan Sztaudynger już dawno temu sformułował podpowiedź: „– Ekscelencjo, pozwól, że ci zejdziem z drogi – tak do gówna przy drodze powiedziały nogi”… Warto jednak wykorzystać zaistniałą sytuację, by pozytywnie i autorefleksyjnie choćby takie dwie kwestie rozważyć:

(1) Czy znak krzyża, który wykonuję po przebudzeniu lub przed jakimś podejmowanym działaniem jest aktem magicznym? Na niewiele zdałoby się takie machanie ręką, gdyby jako magii znak je traktować. A i nietraktowane w taki sposób w pewnym sensie samo przez się na niewiele się zdaje. Ale jeśli uznać, że dla czyniącego go jest ów znak krzyża wyrazem wyznawanej przynależności do Tego, kto dla świata sam dał się z drzewem krzyża zespolić, to myślę, że również dla niezacietrzewionego ateisty swoistym znakiem zapytania może stawać się to czynienie krzyżowego gestu, tak na narciarskiej skoczni, jak i w bardziej prozaicznych okolicznościach życia codziennego. Swego czasu zapisałem też (w tomiku pt. Aforystycznie, Kraków 2014) myśl, która wprawdzie z nieco innej strony, ale chyba to samo, co powyżej, przedstawia: Do klęczenia można człowieka zmusić, ale dopiero niewymuszone daje do myślenia

(2) Czy wierząc w Boga silniej niż w samego siebie, w czymś sobie samemu umniejszam? Muszę przyznać, że bez Kuczokowej prowokacji chyba nie przyszłaby mi do głowy poważna, pozytywna odpowiedź na takie pytanie. Jakże bowiem mógłbym skończonemu sobie ujmować czegoś poprzez próbę wiązania siebie z Absolutem? Ale słowa cytowanego wyżej felietonisty uświadamiają mi i takiej pozytywnej odpowiedzi możliwość. Ona pojawia się chyba wtedy, gdy pojmuje się Boga może na kształt jakiegoś „pluszaka”, który – jak ten stawiany niegdyś na maturalnym stoliku – w ostateczności czynić ma „cuda” w zastępstwie człowieka. Przyznać chyba znowu wypada, że poważne, racjonalne i chłodne podejście do tak budowanej relacji musi wskazywać na jej zabobonny charakter. A zabobon to zawsze akt wsteczny ludzkiego rozumu.

I na koniec jeszcze tyle tu dodam. Otóż, w jednym z komentarzy pod przywołanym felietonem, ktoś nie mniej niż pan Kuczok wrażliwy, napisał: „to żegnanie jest wybitnie żałosne. Ale to w sumie proste chłopaki ze wsi”… Te słowa przywiodły mi na myśl pewną nie mniej „żałosną” praktykę – pamiętaną z dzieciństwa, a teraz na powrót jakby częściej zauważaną. Otóż, gdy wykonuję jakieś prace przy wiejskiej posesji – ostatnio nie raz było to odśnieżanie – zdarza mi się z ulicy usłyszeć: Szczęść Boże! Tak pozdrawia mnie czasem przypadkowy przechodzień albo któryś z sąsiadów. Odpowiadam wówczas: Bóg zapłać! I co? Oczywiście nic szczególnego nie dzieje się z tego powodu – dalej robię swoje, a pozdrawiający idzie swoją drogą, i nie wyręcza nas Pan Bóg w tym naszym działaniu. Pozdrawiając się tak, przypominamy sobie jednak, że nie jesteśmy w tym działaniu sami. I nam, chrześcijanom, to zwykle wystarczy.

[Wojciech E. Zieliński, Niewysokie loty pana Kuczoka, "Na Rozstajach", 2018, nr 3 (311), s. 6.]

poniedziałek, 26 lutego 2018

wtorek, 13 lutego 2018

Z mojego listu do Dyplomowanych Filozofów (2)

…na wszelkie gdziekolwiek organizowane odczyty, konferencje itp. od dawna przychodzę bez jakichkolwiek oczekiwań, wobec czego nigdy nie wychodzę rozczarowany, a przy tym bardziej interesuje mnie to, co kto ma do powiedzenia – i jak się to powiadanie, a po nim dyskutowanie odbywa – niż to, jak kto jest nie/ważny wg naukowych, środowiskowych itp. hierarchii…

Zob. także: Z mojego listu do Dyplomowanych Filozofów.

poniedziałek, 12 lutego 2018

Z mojego listu do Jana…(3)

Dziękuję za kolejną lekturę!

[Katarzyna Czarnecka, „Polityka”, 30 stycznia 2018 r., Nowe Średniowiecze. Rozmowa z prof. Agatą Bielik-Robson, filozofką, o tym, jak internet zabija cywilizację, młodych leniach i mentalności motłochu].

Poniżej, jak zwykle, parę wyimków z tekstu (AB-R) i moich (WEZ) do niego dopisków.



AB-R (odpowiadając na pytanie, czy „nie można przynależeć do wspólnoty wiedzy?”): „Można, ale wówczas jest to przynależność elitarna. Możliwa do osiągnięcia tylko dla tych, którzy wiedzy poszukują i należą do – jak się mówiło w oświeceniu – Republique des Lettres”, czyli wspólnoty ludzi myślących i piszących”.

WEZ: Brawo! Nie trzeba było długo czytać, by dowiedzieć się, kto tu pyta, odpowiada i pisze.


AB-R: Oświecenie przekonuje o tym, że świat magiczny jest groźny. „To świat pełen mocy, nad którymi jednostka ludzka nie panuje i którym się koniec końców musi poddać. A poza tym moralnie bardzo wątpliwych. To nie są siły dobra”.

WEZ: A co tu jest podstawą takiego twierdzenia?


AB-R (odpowiadając na pytanie, czy ulegając wpływowi ww. sił, „człowiek zrzuca z siebie odpowiedzialność?”): „Tak, dlatego nie tylko oświecenie, ale też oświecona religia ma do nich stosunek krytyczny. Nawet jeśli wielu polskich katolików się z tym nie zgodzi”.

WEZ: Z jakiego powodu filozofka 'zniża się' tu do odniesień socjologicznych?


AB-R: „…polski katolicyzm – trzeba to powiedzieć jasno – nigdy nie był szczególnie oświecony. Oczywiście mamy «Tygodnik Powszechny» i Kościół posoborowy, niestety, niezbyt licznie obecnie reprezentowany. Ale to, co w polskim Kościele katolickim dominuje, to pogańska, rdzennie chłopska mentalność, związana z tragicznym kultem fatum”.

WEZ: Prymitywizm erudycyjnego intelektualizmu Autorki – takie wyrażenie, do ew. rozwinięcia, przychodzi mi na myśl, gdy czytam ten przywołany fragment jej wypowiedzi…


AB-R: „Jeśli rozumieć oświecenie jako proces podnoszenia świadomości do poziomu jednostkowej refleksji, to u nas zawsze był on bardzo powierzchowny. I ani razu nie udało mu się dotknąć istoty polskiej duszy”.

WEZ: Chyba trzeba być bardzo zarozumiałym – lub funkcjonującym pod kloszem grona własnych klakierów – człowiekiem, aby publicznie formułować takie generalizujące twierdzenia. Inna sprawa, że niektórym ludziom taka zarozumiałość imponuje.


AB-R (odpowiadając na pytanie „kiedy w Polsce skończyło się średniowiecze?”): „Nigdy. Polska jest w stosunku do Zachodu kompletnie zaburzona czasowo”.

WEZ: Czytanie takich twierdzeń skłania mnie do poszukiwań literatury na temat zjawiska intelektualnej megalomanii – jej przejawów, źródeł psychologicznych, socjologicznych itp. Chyba nie brakuje w świecie osób, które nie mają wątpliwości co do słuszności własnej wiedzy, a wykształcenie tychże osób, lub takowego brak, paradoksalnie nie ma tu większego znaczenia.


AB-R (o przemianach w Polsce po roku 1989): „Paradoks – nieunikniony – polegał na tym, że to wprowadzanie liberalizmu musiało odbywać się nieliberalnymi metodami”.

WEZ: Warto o tym pamiętać, dyskutując m.in. o stosunku rozmaitych środowisk do niedawnej (po 1989 r.) przeszłości Polski.


AB-R: „To, że sieć [internetowa] niweluje hierarchię, jest niszczące dla procesu nabywania wiedzy”.

WEZ: To jest bardzo wymowne zdanie. I stanowi wyraz broni obosiecznej. Wszak Autorka – ubolewając, że otacza ją 'średniowiecze' – broni w tekście hierarchii 'oświeconych'. Przy czym nie przeszkadza jej 'feudalizm' takiej hierarchii, ale zwalcza alternatywne.


AB-R: „…oświecenie i nowoczesność znosiły hierarchie feudalne, oparte na rzekomo naturalnych nierównościach stanowych, ale dwóch hierarchii nigdy nie kwestionowały: między nauczycielami i uczniami, oraz między tymi, którzy piszą, i tymi, którzy ich czytają”.

WEZ: …i oto teraz nadeszła pora, by ponownie zapracować na autorytet nauczyciela, piszącego itd., bo nie wystarczą już instytucjonalne, środowiskowe itp. posady "uznanych autorytetów" itp.


AB-R: „Stephen Hawking pisze coś niezwykle frapującego o naturze kosmologii”…

WEZ: Warto szerzej, w kontekście tematu rozmowy, rozważyć ten niby marginalny tu wyraz fascynacji Autorki…


AB-R: „Ten [internetowy itp.] festiwal swobody nieuchronnie kończy się przemocą, bo gdzie nie ma norm, form i praw, wkracza czysta siła”.

WEZ: Dlatego dobrze by było, aby rozmaite filozofujące 'środowiskowe mądrale' zawczasu 'zniżyły się' do zwyczajnego miłowania mądrości, mogącego też służyć życiu społecznemu. Oczywiście wątpię w praktyczną liczność takowej postawy…

środa, 31 stycznia 2018

Z mojego listu do Jana…(2)

Znajomy podesłał mi do przemyślenia artykuł o. Ludwika Wiśniewskiego pt. Oskarżam, opublikowany niedawno w "Tygodniku Powszechnym". Poniżej zamieszczam parę z niego wyimków (LW) i kilka moich (WEZ) do niego komentarzy, odesłanych również Nadawcy przesyłki.


LW: "Przed kilkoma miesiącami wysłałem do niemal stu polskich biskupów list, w którym starałem się zdefiniować najpilniejsze zadania stojące przed polskim Kościołem (tekst listu opublikował „TP” w nr. 22/2017). Pisałem go w przekonaniu, że to już mój ostatni głos na temat sytuacji w polskim Kościele. W międzyczasie zrozumiałem jednak, że dramat się pogłębia. Oto na naszych oczach umiera w Polsce chrześcijaństwo".

WEZ: Wyraz żenującej megalomanii Autora - niedoszłego papieża, prymasa?


LW: "Czy nie ma w Radiu Maryja, Telewizji Trwam, 'Naszym Dzienniku' modlitwy? Jest. Czy nie ma świetnych konferencji i dobrych tekstów? Są. To dlaczego Wiśniewski i jemu podobni je atakują? Bo modlitwa jest przeplatana napaściami na ludzi, a to już nie jest chrześcijaństwo".

WEZ: Wspominałem Ci, Janku, że w samochodzie wysłuchuję czasami mszy św. z Torunia transmitowanej o 7.00 rano; jak znajdziesz czas i możliwość - też posłuchaj; ciekaw jestem, czy usłyszysz tam to, co tu wypisuje Autor (ale podkreślam, że chodzi o msze, a nie o rozmaite głupkowate wypowiedzi na antenie).


WEZ, podsumowując: Janku, z niejakim trudem przeczytałem wszystko, a ponieważ komentować 'musiałbym' każdy akapit, uznałem, że nie warto tego robić; cały ten tekst, łącznie z redakcyjną wstawką powyżej, odbieram jako moralizatorski manifest, do którego w swoim sumieniu i w wolnym kraju Autor i Redakcja oczywiście mają prawo; i tyle; zaś całe to towarzystwo 'około-Wiśniewsko-Tygodnikowe' postrzegam jako analogiczne do kręgu klakierów o. Rydzyka itp. - inne akcenty aksjologiczne itp., ale podobne przekonanie, że danego towarzystwa przedstawiciele już siedzą 'po Prawicy Boskiej', więc mają tytuł do prawienia kazań ciemnemu ludowi...

Niezależnie od powyższego, dziękuję za podesłaną lekturę!

wtorek, 30 stycznia 2018

Wolniewicz

Postacią tyleż popularną, co budzącą skrajne emocje jego zwolenników i przeciwników, był w ostatnich latach filozof, logik, profesor nauk humanistycznych Bogusław Wolniewicz (1927-2017). W Wikipedii napisano o nim m.in., że: „w 1955 złożył wniosek o członkostwo w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i został do niej przyjęty w 1956. Pełnił funkcję I sekretarza Komitetu Uczelnianego PZPR w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku. Członkiem PZPR (mimo niechęci wobec rządów Gierka) pozostał do 1981. Do 1998 wykładał na Wydziale Filozofii i Socjologii UW. Pod koniec lat 90. XX w. związał się ze środowiskami skupionymi wokół Radia Maryja, na antenie którego występował jako komentator wydarzeń społecznych, kulturalnych i politycznych. Bywał także gościem audycji w Telewizji Trwam. […] Specjalizował się w filozofii religii i filozofii współczesnej. Dystansował się od głównych nurtów filozofii XX wieku. […] Był zdeklarowanym niewierzącym (przedstawiał się jako «rzymski katolik – niewierzący»). Uściślał to, precyzując, że nie wierzy w przetrwanie świadomości po śmierci. Natomiast nie negował istnienia wyższej inteligencji nad człowiekiem” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Bogus%C5%82aw_Wolniewicz).

Kilkakrotnie miałem okazję słuchać Wolniewicza w kameralnych warunkach podczas spotkań Gdańskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Filozoficznego. Były to spotkania intelektualnie bardzo interesujące, ale towarzysko raczej nieprzyjemne. Prelegentowi zdarzało się krzyknąć na dyskutanta, walnąć pięścią w stół, a nawet wypraszać z dyskusji osoby, które krytycznie odnosiły się do tego, co mówił. Pod tym względem nie stanowił na pewno wzoru do naśladowania, choć retorycznie przy tym zapytywał: „gdzież omawiać najostrzejsze problemy współczesności, jak nie na spotkaniach towarzystwa filozoficznego!?”… A jednak w tym, co mówił i w postawie intelektualnej, którą prezentował jako filozof, znajdowałem to, czego próżno szukać u wielu ugrzecznionych i nijakich filozoficznych karierowiczów: odwagę myślenia i uporządkowanego mówienia tego, co się myśli. W rozprawie doktorskiej poświęconej jego twórczości tak napisano o Autorze: „Jego głos wnosi ład myślowy w chaos twierdzeń generowanych ideologią i emocjami, przy czym bardzo często filozof wskazuje na problemy moralne przemilczane przez ogół jako niewygodne, a przez intelektualistów jako niepoprawne politycznie. Wolniewicz tworzy swoją filozofię w zgodzie z logiką i własnym sumieniem”. (Joanna Smakulska, Bogusława Wolniewicza etyka życia, Katowice 2011).

Sam Wolniewicz (w książce pt. Ksenofobia i wspólnota. Przyczynek do filozofii człowieka, Komorów 2010) tak ową kwestię ujmował: „człowiek wolny nie boi się mówić, co myśli; ani pytać, gdy rodzą się w nim wątpliwości. To jest jego pierwsza cecha rozpoznawcza”; nie jest „osiodłany”, jak ci milczący, którzy zamienili wolność słowa na gwarancję doczesnych powodzeń. Owa wolność jednak „jest stale zagrożona. Obronić ją można tylko przez stałe jej użytkowanie. Inaczej wiotczeje i zanika, jak nieużywane mięśnie”. Mówił więc Wolniewicz – ów niegdysiejszy funkcjonariusz partyjny – i pisał słowa, które irytowały jego oponentów i gorszyły światopoglądowych pedantów; choćby takie o dziedzictwie religii: „Cywilizacja Zachodu powstała jako wielka synteza dziejowa trzech pierwiastków duchowych: żydowskiego monoteizmu, myśli greckiej i państwowości rzymskiej. Nazwa tej trójsyntezy brzmi «chrześcijaństwo»”, ale dziś „lewoskrętnej ideologii nie wadzą w Europie ni meczety, ni synagogi, ni aśramy. Wadzą jej tylko kościoły”.

W innej swojej pracy (pt. Filozofia i wartości, Warszawa 1993, 2003) Wolniewicz dał minimalistyczną wykładnię charakteru uprawianej profesji. Pisał: „W filozofii nie potrzeba wielkiej erudycji. By ją skutecznie uprawiać, starczy spełnić trzy warunki: mieć coś do powiedzenia, umieć to jasno wyrazić, nie bać się tego zrobić. Gdy brak choć jednego, nie ma filozofii”.

To ujęcie niewątpliwie bliskie jest tym, dla których filozofia jest sprawą życiową – takim wszak się stało dla słów tych autora. Natomiast, a przekonałem się już o tym sam niejednokrotnie, jest ono wręcz nieznośne dla tych, którzy filozofię sprowadzili do nauki i okopali się w jej akademickich rewirach. Daje przecież asumpt do krytyki ich kulturowej roli, tak ochoczo kojarzonej z rzekomym posiadaniem wiedzy już najwyższej. W Wolniewiczowym ujęciu, filozofia uprawiana według powyższego, tylko z pozoru łatwego wskazania, daje wartościową wiedzę tam, gdzie nauki brakuje lub tam, gdzie rozmaitym brakuje odwagi myślenia. Sam Autor wyjaśniał to następująco: „Filozofia nie jest nauką. […] Świat nie kończy się jednak wraz z nauką, a żyć w nim i myśleć trzeba. Filozofia jest dziś tym, czym zawsze była: próbą racjonalnego orientowania się w świecie, gdzie brak wiedzy pozytywnej. Jest więc sprawą serio, nie – jak się czasem słyszy – intelektualną zabawą”. Tak rozumiana filozofia nie stroni więc od mocowania się z sumieniem rozumującego człowieka i nie gorszy się też wagą zdrowego rozsądku. Jest jednak filozofią raczej trudnej drogi niż myślą wygodnie rozsiadłą w salonach…

[Wojciech E. Zieliński, Wolniewicz, "Na Rozstajach", 2018, nr 1 (309), s. 12.]