Pojechałem do Stolicy i w hotelu trafiłem na dobre nowiny – to „bezpłatna gazeta ewangelizacyjna”, redagowana w Krakowie, a wydawana przez Stowarzyszenie Rafael. Na internetowej stronie Rafaela (http://www.stowarzyszenierafael.pl/) przeczytałem, że Stowarzyszenie istnieje od roku 2000, siedzibę ma w Krakowie, a jego celem jest „aranżowanie i wspieranie dzieł ewangelizacyjnych oraz służących krzewieniu postaw chrześcijańskich”; przy tym, jako główne pole działalności wskazuje produkcję filmową: „misją Stowarzyszenia jest tworzenie i wspieranie obrazów, których scenariusz oparto o wartości ewangeliczne”. Według zapewnień zamieszczonych na wspomnianej stronie, Rafael ciszy się błogosławieństwami ks. kardynała Stanisława Dziwisza oraz biskupa Grzegorza Rysia i biskupa Andrzeja Jeża. Niestety, żadnego wskazywanego na stowarzyszeniowej stronie dokumentu potwierdzającego te rekomendacje, ani nawet statutu Rafaela, nie udało mi się otworzyć. Tym samym, moje – na razie ledwie kredytowe – zaufanie do Wydawcy pisma, uległo już na wstępie pewnemu zachwianiu.
Z kolei z łamów samej Gazety i zamieszczonej na nich stopki redakcyjnej, a także z wskazywanej w tej stopce strony internetowej pisma (http://dobrenowiny.pl/) dowiedziałem się, że dzięki hojności darczyńców w 2017 roku rozdano dwa miliony „Dobrych Nowin”, nakład styczniowego (2018) numeru pisma wyniósł 200 tys. egzemplarzy, i że około 10 tys. egzemplarzy chyba regularnie trafia do naszego województwa. Jak wspomniałem, sam zobaczyłem gazetę dopiero w Warszawie.
Tegoroczny, styczniowy numer „Nowin” przedstawia m.in. rocznicę objawień w Lourdes (1858), postaci śp. Heleny Kmieć (1991-2017) – polskiej wolontariuszki zamordowanej w Boliwii, oraz Giuseppe Moscatiego (1880-1927) – świętego „lekarza ubogich” z Neapolu; zawiera także rozmowę z Katarzyną Straburzyńską, autorką książki pt. Dotyk Miłości, która opowiada o zerwaniu „kajdan okultyzmu”. Z lektury „Dobrych Nowin” dowiedziałem się także, że katolikami są: Eduardo Verastegui (ur. 1974), Meksykanin, „jeden z najprzystojniejszych mężczyzn świata, obrońca życia, […] aktor, piosenkarz i model”; Sebastian Kurz (ur. 1986), od grudnia 2017 roku kanclerz Austrii; Jose Mourinho (ur. 1963), portugalski trener piłki nożnej, prowadzący obecnie Manchester United; oraz Michał Lorenc (ur. 1955), „wybitny polski kompozytor muzyki filmowej […]. Obrońca chrześcijaństwa i naszej narodowej tożsamości. Członek wspólnoty neokatechumenalnej”… I właśnie lektura krótkiej notki, poświęconej Lorencowi w „gazecie ewangelizacyjnej”, skłoniła mnie – gdym już wracał pociągiem z Warszawy – do napisania niniejszego tekstu. „Nowiny” przytoczyły bowiem za „Gościem Niedzielnym” (zob. http://gosc.pl/doc/793520.To-nie-jest-normalne) następujące słowa kompozytora: „Dlaczego poszedłem za Jezusem? Bo wszystko, co mi obiecał, spełnia się w moim życiu. Żyję, czuję smak, to najważniejsze. Gdybym nie trafił do wspólnoty Kościoła, nie jest pewne, czy bym żył”.
Problem z tymi słowami – i im podobnymi, które czasami zdarza mi się tu i ówdzie wyczytać lub od kogoś usłyszeć – mam zapewne przyziemny, więc niewyjątkowy: Otóż, nie wiem, na czym polega owo: „wszystko, co mi obiecał, spełnia się”. Przecież nie mam i chyba nie mogę mieć poczucia spełnienia się względem mnie lub u mnie jakichkolwiek obietnic, skoro nic mi nie wiadomo o tym, by mi Pan Bóg osobiście cokolwiek przyrzekał; bo też niby z jakiej racji miałby to w ogóle robić. Innymi słowy, nie wiem, na czym miałaby polegać taka pewność własnego stanu posiadania, i nie wiem, na czym miałaby polegać taka bezpośrednia partnerskość Bosko-ludzkiej relacji. Nie wykluczam, że powyższe może być udziałem innych, ale też przyznaję, że mojemu doświadczeniu znacznie bliższe są te słowa prośby, wyczytane w innym miejscu bezpłatnej gazety: „Panie Jezu, powiedz, co się dzieje w moim życiu, bo ja tego nie rozumiem”…
Myślę sobie czasami i wierzę, że to Boskie milczenie, które w odpowiedzi na podobne słowa słyszę najczęściej – milczenie, którego zapewne nie ja jeden doświadczam – nie bierze się z obojętności albo złej woli Adresata kierowanych próśb, ale może z tego, że On akurat niesie własny krzyż – pod górę, samotnie, choć w tłumie gapiów, prześmiewców i „przeuczonych” w piśmie – i że te moje słowa najzwyczajniej gdzieś tam rozpraszają się w ulicznym jazgocie. I gdy rodzi się pokusa, aby prosić głośniej, a może wręcz zakrzyknąć z pretensją, aby wołany wreszcie do mnie się odwrócił, wzbiera też poczucie niestosowności i wstydu – że zamiast zwyczajnie i po ludzku działać, i własną pracą pomagać Mu, a zarazem sobie i innym, w niesieniu codziennego krzyża, myślę tylko o pożądaniu własnych dobrostanów. Azaliż, czy dowodem ich posiadania nie jest już sama możliwość snucia podobnych dywagacji? A gdy odpowiedź wyda się twierdząca, czy dobrą ocenę wzbudzą ich efekty?
[Wojciech E. Zieliński, Nowiny z Warszawy, "Na Rozstajach", 2018, nr 4 (312), s. 9.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz