Pewnego styczniowego razu dowiedziałem się z telewizora, że niejaki Kuczok Wojciech bardzo się denerwuje, gdy Dawid Kubacki robi znak świętego krzyża przed narciarskim skokiem i że gestem takowym Dawid ów obraża ateistyczne uczucia wrażliwego Wojciecha…
Chyba nie mam dobrej pamięci do imion i nazwisk – zdaje się, że lepszą do twarzy – więc o ile profesję Kubackiego wywiodłem z usłyszanej informacji, o tyle zawodowe osadzenie Kuczoka musiałem sobie najzwyczajniej „wygooglać”. I tak oto przeczytałem w internetowej encyklopedii, że pan Kuczok jest to prozaik, poeta, scenarzysta, krytyk filmowy i speleolog, czyli pisząc prościej, grotołaz. Gnój, to tytuł jednej z jego książek.
Ponieważ telewizyjna informacja była dla mnie niejasna, ponownie sięgnąłem do internetu, by ze strony http://wyborcza.pl/7,154903,22866741,wojciech-kuczok-stoch-lat-niech-zyje-nam.html wyczytać całą przedmiotową wypowiedź rzeczonego prozaika (z 8 stycznia b.r.), a w niej między innymi te słowa:
„Kamila [Stocha – przyp. WEZ] stać na kolejny olimpijski dublet, ale mierzyć w niego precyzyjnie nie sposób, zawsze może się zdarzyć fuksiarz, którego wiatr poniesie jak na dywanie […]. Martwi mnie natomiast pobożność naszego pogromcy igielitu, co do którego wciąż żywimy uzasadnione nadzieje medalowe. Dawid Kubacki nie przestaje się żegnać przed skokiem. Żona [domyślam się, że mowa tu o pani Kuczokowej – przyp. WEZ] uznaje to za jeszcze jeden dowód na przewagę narciarstwa alpejskiego. Mówi, że nie byłoby problemu, gdyby miał kijki. Dalibóg, w żadną pracę z psychologiem nie uwierzę, dopóki to nerwowe «Wymię ojca…» będzie poprzedzało każdy dojazd do progu. Wygląda na to, że w przypadku skoczka z Nowego Targu wiara w Boga jest silniejsza od wiary w siebie. […]. Sportowcy manifestujący wiarę podczas transmitowanych zawodów obrażają moje uczucia ateistyczne, choć mniej mnie drażnią tacy, którzy po odniesionym sukcesie dziękują Bogu, niż ci, którzy wzywają go na pomoc przed startem. Skoczek, który pół roku temu miażdżył rywali jeszcze bezlitośniej, niż czyni to obecnie Kamil Stoch, nie powinien się zachowywać jak pan Zenek z aerofobią, który umiera ze strachu w kołującym aeroplanie. Mateczko Boska, jak się nie przeżegnam, to spadniemy. A przecież Bóg nie ogląda skoków narciarskich – od kiedy istnieje TV Trwam, nie przełącza na inne kanały”.
Myślę, że dla niejednego chrześcijanina takie iście marginesowe uwagi o religii i wierze mogłyby stać się pokusą do gwałtownych reakcji. Ale czy warto denerwować się publicystycznym nawozem? Jan Sztaudynger już dawno temu sformułował podpowiedź: „– Ekscelencjo, pozwól, że ci zejdziem z drogi – tak do gówna przy drodze powiedziały nogi”… Warto jednak wykorzystać zaistniałą sytuację, by pozytywnie i autorefleksyjnie choćby takie dwie kwestie rozważyć:
(1) Czy znak krzyża, który wykonuję po przebudzeniu lub przed jakimś podejmowanym działaniem jest aktem magicznym? Na niewiele zdałoby się takie machanie ręką, gdyby jako magii znak je traktować. A i nietraktowane w taki sposób w pewnym sensie samo przez się na niewiele się zdaje. Ale jeśli uznać, że dla czyniącego go jest ów znak krzyża wyrazem wyznawanej przynależności do Tego, kto dla świata sam dał się z drzewem krzyża zespolić, to myślę, że również dla niezacietrzewionego ateisty swoistym znakiem zapytania może stawać się to czynienie krzyżowego gestu, tak na narciarskiej skoczni, jak i w bardziej prozaicznych okolicznościach życia codziennego. Swego czasu zapisałem też (w tomiku pt. Aforystycznie, Kraków 2014) myśl, która wprawdzie z nieco innej strony, ale chyba to samo, co powyżej, przedstawia: Do klęczenia można człowieka zmusić, ale dopiero niewymuszone daje do myślenia…
(2) Czy wierząc w Boga silniej niż w samego siebie, w czymś sobie samemu umniejszam? Muszę przyznać, że bez Kuczokowej prowokacji chyba nie przyszłaby mi do głowy poważna, pozytywna odpowiedź na takie pytanie. Jakże bowiem mógłbym skończonemu sobie ujmować czegoś poprzez próbę wiązania siebie z Absolutem? Ale słowa cytowanego wyżej felietonisty uświadamiają mi i takiej pozytywnej odpowiedzi możliwość. Ona pojawia się chyba wtedy, gdy pojmuje się Boga może na kształt jakiegoś „pluszaka”, który – jak ten stawiany niegdyś na maturalnym stoliku – w ostateczności czynić ma „cuda” w zastępstwie człowieka. Przyznać chyba znowu wypada, że poważne, racjonalne i chłodne podejście do tak budowanej relacji musi wskazywać na jej zabobonny charakter. A zabobon to zawsze akt wsteczny ludzkiego rozumu.
I na koniec jeszcze tyle tu dodam. Otóż, w jednym z komentarzy pod przywołanym felietonem, ktoś nie mniej niż pan Kuczok wrażliwy, napisał: „to żegnanie jest wybitnie żałosne. Ale to w sumie proste chłopaki ze wsi”… Te słowa przywiodły mi na myśl pewną nie mniej „żałosną” praktykę – pamiętaną z dzieciństwa, a teraz na powrót jakby częściej zauważaną. Otóż, gdy wykonuję jakieś prace przy wiejskiej posesji – ostatnio nie raz było to odśnieżanie – zdarza mi się z ulicy usłyszeć: Szczęść Boże! Tak pozdrawia mnie czasem przypadkowy przechodzień albo któryś z sąsiadów. Odpowiadam wówczas: Bóg zapłać! I co? Oczywiście nic szczególnego nie dzieje się z tego powodu – dalej robię swoje, a pozdrawiający idzie swoją drogą, i nie wyręcza nas Pan Bóg w tym naszym działaniu. Pozdrawiając się tak, przypominamy sobie jednak, że nie jesteśmy w tym działaniu sami. I nam, chrześcijanom, to zwykle wystarczy.
[Wojciech E. Zieliński, Niewysokie loty pana Kuczoka, "Na Rozstajach", 2018, nr 3 (311), s. 6.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz