Oto, sam lub wespół z domownikami, stoję, siedzę, leżę lub klęczę przed ołtarzem, na którym sprawowana jest Eucharystia. Modlę się w domowym kościele – w czasie rzeczywistym i we własnej parafii. To jest bycie u siebie!, choć fizycznie niekiedy w dużym oddaleniu od miejsca, w którym byłbym osobiście, gdyby możliwości na to pozwalały. To nie jest to samo, co oglądanie transmisji uroczystych mszy z Watykanu, Częstochowy, Krakowa, Warszawy… Nie umniejszając tamtym i nie kwestionując wagi religijnego ich przeżywania, wolę bliskość na co dzień znanego mi miejsca; wolę obecność i widok mojego parafialnego, „zwykłego” księdza, o którym wiem, że podobnie jak ja i inni ludzie z kościelnych ławek, przyszedł tu nie tylko z przyzwyczajenia, nie tylko z racji pełnionego tu obowiązku, ale przede wszystkim z powodu wyrażanej w ten sposób wiary – wiary w Boga, której kościelnym i społecznym wyrazem jest pośród innych pełniona liturgia. Jej otwarty i stały internetowy przekaz – możliwość przyjścia na mszę „do pokoju”, przed pracą, albo po jej zakończeniu, a może i w trakcie jakiejś pracy domowej, gdy fizyczne dotarcie do świątyni, ze względów czasowych lub innych po prostu nie byłoby możliwe – sprawia, że parafialny kościół tym bardziej staje się wspólnym miejscem parafian. I to jest wspólna czasoprzestrzeń Kościoła! – zwielokrotniona pandemicznymi uwarunkowaniami dzisiejszej doby – czasoprzestrzeń, której w moim przekonaniu nie wolno zlekceważyć lub zgubić, gdy codzienne realia w jakimś sensie „wrócą do normalności”.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że – gdy wspomniany do normalności powrót nastąpi – szereg argumentów zgodnym chórem wyśpiewa potrzebę fizycznego powrotu wiernych do murów świątyni i niezgodę na organizacyjną relatywizację praktyk religijnych. I od razu jedna, bynajmniej nie bardzo głęboka, ale zwyczajnie prozaiczna kwestia przychodzi mi na myśl, gdy piszę te słowa. Otóż pamiętam, jak wiele lat temu – w czasach, gdy telewizyjne transmitowanie mszy miało dopiero swoje początki – koleżanka w mojej obecności zapytała księdza, jak ma się zachować, gdy podczas domowego uczestnictwa w mszy transmitowanej, organizm zmusi ją do skorzystania z toalety i gdy w tejże znajdzie się akurat wtedy, gdy zadzwonią dzwonki na Podniesienie… Nie pamiętam, jak na to pytanie odpowiedział rzeczony ksiądz, ale pamiętam, co sam wówczas pomyślałem – nie mówiąc tego głośno, bo o zdanie nie byłem pytany: „Dziewczyno, jaki ty masz z tym problem!? Idź do łazienki skoro musisz i zrób to, co tam masz do zrobienia!”… Domowy udział w mszy świętej nie zawiesza przecież praw przyrody, a dzwonki, śpiewy czy suplikacje da się słyszeć także w parafialnym „toi toiu”. Innymi słowy, zwykła fizjologia sprawia, że wierni odchodzą czasem sprzed telewizora tak, jak też muszą czasem wyjść z kościoła „z racji siły niższej, która bywa siłą wyższą”. Ale dlaczegóżby przy tej okazji właśnie na ów internetowy przekaz mszy w czasie rzeczywistym nie spojrzeć jako na coś dobrego, głębokiego i religijnie wychowawczego. Skoro domowej „mszy na żywo” – tak, jak tej na żywo spełnianej w kościele – nie mogę lub nie chcę sobie tak po prostu zatrzymać i odtworzyć później, to znaczy, że jeśli na żywym udziale w niej mi naprawdę zależy, muszę inne sprawy jej podporządkować; i chociażby wyłączyć telefon. Czy trzeba tu dodawać, że jeśli komuś na takim żywym udziale w mszy nie zależy, to przecież z jej powodu nie pójdzie ani do kościoła, ani do wspomnianego pokoju z telewizorem?
Reasumując, dostrzegam wielką wartość i wychowawczy potencjał w tym, co z powodu pandemii stało się „konieczną możliwością” – prezbiterium parafialnego kościoła na wyciągnięcie ręki dostępne we własnym domu to przestrzeń domowej modlitwy, ale też ewangelizacji i możliwości kształtowania postaw religijnych i moralnych, oraz działań i zachowań z nimi powiązanych; przestrzeń, która aż prosi się o w przyszłości szersze, nie tylko ściśle liturgiczne wykorzystanie. Nie obawiam się, że później – gdy profilaktyczne obostrzenia ustąpią – zabraknie ludzi w „prawdziwym” kościele, choć podejrzewam, że po obecnym czasie już nie wszyscy, którzy mogliby, faktycznie do niego powrócą. Czy nie warto więc zawczasu pomyśleć o tym opisanym wyżej dobru Internetu? A on, działając przecież w obie strony, daje chyba już teraz możliwość założenia i wykorzystania także wirtualnej tacy; takiej, która – nie zastępując tradycyjnego konta bankowego parafii – byłaby w obsłudze bardziej uproszczona. Ta prawdziwa taca, wiklinowa lub inna, nadal przecież będzie potrzebna, ale czy na pewno stanie się pełniejsza, gdy zabraknie wspomnianej na wstępie kamery?
[Wojciech E. Zieliński, Mam serdeczną prośbę, "Na Rozstajach", 2020, nr 5-6 (335), s. 10.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz