niedziela, 3 września 2017

Ktoś mi kiedyś powiedział

– a było to krótko po obronie mojej pracy doktorskiej – że o ile jeszcze doktorat można uzyskać drogą niejako szkolną, a więc siłą własnej systematycznej pracy, studiów i zaangażowania, i oczywiście pod warunkiem spełnienia określonych wymagań formalnych, o tyle habilitacja polega przede wszystkim na tym, że się jest do niej zaproszonym; innymi słowy, że to samo środowisko naukowe w stosownym czasie zaprasza do swego grona osobę, którą uznaje za godną tego zaproszenia…

Czy tak jest w istocie, nie wiem, ale do dzisiaj pamiętam mieszaninę niedowierzania i niesmaku, jaki wówczas poczułem. Czyżby aż tak przyziemny był charakter nauki? Czyżby to wszystko, czego o niej wcześniej się naczytałem i nasłuchałem, sprowadzało się do efektów dystrybucji zaproszeń?

Minęły lata, a ja nie wyzbyłem się tak naiwnego i prostego, jak niegdyś, podejścia do nauki. Przekonałem się jednak, jak niewiele ma ono wspólnego z rzeczywistością – przynajmniej w obszarze humanistyki i nauk społecznych, który nieco bliżej poznałem. Kilkanaście lat pracy w środowisku akademickim dało mi bowiem wiele nowych doświadczeń. Dowiedziałem się oto, że naukowo da się obronić każde zdanie i każdą osobę, która je wypowiada, o ile tylko formalnie dość liczne będzie grono broniących, reprezentujących określone naukowe gremium. I odwrotnie: każde zdanie i każdą osobę da się także odrzucić, o ile tylko dostateczne będzie grono niechętnych.

Czy coś w tym dziwnego? Dla czujących się dobrze w takim stanie rzeczy zapewne nie. Dla mnie jednak trudne do przyjęcia jest takie zawieszenie wartości nauki na jej środowiskowej tablicy ogłoszeń. A jeśli przy tym zastanowić się nad postawami osób parających się pomnażaniem wiedzy i nad tym, jakie znaczenie w promowaniu lub dyskredytowaniu określonych postaw ma wspomniana rola naukowych gremiów?…

Ciągnie swój do swego – głosi znane porzekadło. Mnie do nie-swego nie ciągnie, ale mimo to miewam wątpliwości: może powinienem to nie-swoje oswoić? Może tak właśnie należy postępować, aby przede wszystkim – bez względu na uznawane wartości moralne i poznawcze – zasłużyć na środowiskowe uznanie i otrzymać owo wspomniane na wstępie zaproszenie do salonów wiedzy? I może bez względu na wszystko tak właśnie należy postępować, aby swoją myślą, słowem lub uczynkiem nie narazić się tym, od których takowego zaproszenia wolno się spodziewać? I może przyznać trzeba, że budowany taką drogą relacyjny kapitał – trampolina środowiskowych sukcesów – jest dobrem na tyle dużym, by właśnie o takowe bezwzględnie zabiegać? A przecież tak wielu przy tym radzi, by instrumentalizować wszystko, co po drodze, dla osiągnięcia intratnego celu…

Otóż, nie. Uważam, że nic nie jest warte wstawienia w miejsce pierwszego punktu Dekalogu, bo wszystko, co tam można by wstawić, ma wyłącznie przyziemny, tymczasowy charakter. Warto zaś stawiać sobie wyższe wymagania i cele niż te, które wskazują tymczasowe gremia, bo i po tych gremiach na końcu zostaną popioły.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że z takim podejściem nie zajdę daleko, nie zajdę wysoko, nie znajdę uznania wierzących inaczej. Trudno. A gdy ktoś na to powie, że przecież wystarczyłoby tylko rzetelnie zajmować się nauką, pomyślę: może tak, może nie, w każdym razie nie mam co do tego pewności…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz