Poniżej zamieszczam tekst, na którego publikację w "Na Rozstajach" - mimo przychylności Redakcji - nie zgodził się kościelny opiekun pisma.
Przodem do elit
Śp. Abpa Tadeusza Gocłowskiego zapamiętałem niejednoznacznie, co zapewne znaczy: zwyczajnie. Choć przy rozmaitych okazjach widywałem go bezpośrednio, to bodajże chyba tylko dwukrotnie miałem sposobność zamienić z nim kilka słów. Obydwa te spotkania były ledwie epizodyczne.
Jedno miało miejsce w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, gdy w ramach ówczesnych swoich aktywności byłem zaangażowany w prace II Polskiego Synodu Plenarnego, na poziomie lokalnego zespołu synodalnego. Wychodząc z jakiegoś spotkania, które wówczas odbywało się w gdańskiej Kurii, poklepany po ramieniu przez biskupa Tadeusza usłyszałem słowa zachęty do pracy i zapewnienie, że właśnie młodych ludzi Kościołowi potrzeba. Nie pamiętam, co konkretnie wówczas odpowiedziałem, ale wiem, że była to odpowiedź tylko kurtuazyjna – nabierałem bowiem coraz wyraźniejszego przekonania, że władze kościelne, owszem, potrzebują ludzi świeckich chętnych do pracy, ale pod warunkiem, że ci ostatni znają swoje miejsce w szeregu i posłusznie wykonują powierzone zadania. Tymczasem posłuszeństwo, zwłaszcza w myśleniu, nigdy nie było moją mocną stroną.
Drugie, osobiste spotkanie z Metropolitą miało miejsce kilkanaście lat później, gdy moi rodzice, wespół z innymi podobnymi parami, obchodzili 40. rocznicę ślubu. Po wyjściu z kościoła robiliśmy sobie pamiątkowe, rodzinne zdjęcie i oto nagle …podbiegł do nas Ksiądz Arcybiskup, wcześniej celebrujący Mszę św., a teraz chcący znaleźć się również na zdjęciu. Tu już nie było kurtuazji, tylko zwykła ludzka serdeczność, wymiana paru ciepłych słów i dobrych życzeń, oraz radość z tak nieoczekiwanego bezpośredniego zetknięcia, zwieńczonego wspólną fotografią. Gdy zatem dzisiaj słyszę rozmaite osoby wspominające wielką życzliwość abpa Gocłowskiego, okazywaną w bezpośrednich relacjach z ludźmi, chyba wiem o czym mowa.
Jest jednak druga strona rzeczonej pamięci.
W nocie okolicznościowej, zamieszczonej na internetowej stronie Archidiecezji Gdańskiej, czytam między innymi, że Arcybiskup Tadeusz Gocłowski „postanowieniem prezydenta RP Bronisława Komorowskiego z 9 listopada 2011 roku został odznaczony Orderem Orła Białego. W 2006 roku otrzymał Złoty Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis, przyznany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W 2003 r. został laureatem Medalu Świętego Brata Alberta. W 2008 r. otrzymał Honorowe Wyróżnienie za Zasługi dla Województwa Pomorskiego. […] Przez lata swojej posługi, jako kapłan i biskup, wniósł ogromny wkład w formację intelektualną oraz duchową wielu kapłanów i ludzi świeckich. Niestrudzenie i z wielkim oddaniem służył wiernym najpierw Diecezji, a później Archidiecezji Gdańskiej. Dbał o kontakt ze światem nauki, kultury i środowiskami twórczymi, był opiekunem wielu ważnych inicjatyw społecznych. Jako Arcybiskup Emeryt, do ostatnich chwil pełnił posługę pasterską w Archidiecezji Gdańskiej”… I czytając powyższe przychodzi mi na myśl już nie ten prywatnie życzliwy człowiek, ale kościelny hierarcha, postać publiczna, bardzo ważna osoba, VIP.
We wspomnieniu odżywa jakaś nuta pretensji. O co? O moim zdaniem wyraźne opowiedzenie się Metropolity w przestrzeni publicznej po stronie elit, niewyraźne zaś po stronie krytycznego wobec nich społeczeństwa. Może czegoś w Ewangelii lub innych częściach Pisma Świętego nie doczytałem, ale jakoś nie przypominam sobie Chrystusa brylującego po współczesnych Mu salonach władzy… A ponieważ bliskie mi jest przekonanie, że elity w praktyce nigdy nie można odróżnić od kliki (Karl R. Popper), oczekiwałbym od kościelnego hierarchy, który chce pozostać człowiekiem bożym, dużego dystansu wobec osób i środowisk, chętnie korzystających zarówno z własnej elitarności, jak i ze znajomości z takim właśnie hierarchą. Do tego jednak potrzeba dużej pokory wobec prostomyślności maluczkich i swoistej odporności na pokusy bycia hołubionym przez podmioty wpływowe.
Nie wykluczam wszelako, że to moje wspomnienie Metropolity VIP-a jest mocno skrzywione przez oddziaływanie lokalnych mediów, chętnie podkreślających swe opiniotwórcze walory. (A jeśli tak, z tym większym dystansem należy traktować poczynione tutaj uwagi). W minionych latach niejednokrotnie bowiem odnosiłem wrażenie, że niektórzy dziennikarze tych mediów, występują w dziwacznej roli rzeczników lokalnej władzy – przeciw, swoją drogą słabej wobec niej, opozycji – szczycąc się przy tym duchowym patronatem lokalnego biskupa. Mam nadzieję, że to fatalne wrażenie pomieszania ról podmiotów wpływowych i zawłaszczenia wizerunku kościelnego hierarchy jest jednak bezprzedmiotowe.
No tak, zdaje mi się, że sam trafnie wyjaśniłeś dlaczego tekst ostatecznie nie ukazał się. Pasterz iść powinien zawsze z najsłabszymi owieczkami, a nie z najsilniejszymi baranami. Niby to takie oczywiste, ale jakoś trudno wykonalne
OdpowiedzUsuńDzięki za ten komentarz! Też tak rozumiem ewangeliczne pojęcie pasterza.
Usuń