niedziela, 7 lipca 2019

Powiedziałem podczas Absolutorium

W sobotę, 8 czerwca 2019 r. w Instytucie Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego odbyła się bardzo miła uroczystość: socjologiczne Absolutorium III roku studiów licencjackich oraz II roku studiów magisterskich (fot. poniżej).


Zaproszony przez Studentów do wygłoszenia okolicznościowego słowa, powiedziałem wówczas między innymi:



Drodzy Państwo,
Późno otrzymałem informację, że ‘jest na mnie zlecenie’, czyli że mam wystąpić podczas tej dzisiejszej uroczystości, dlatego miałem bardzo mało czasu na przygotowanie swojego „przemówienia”. A problem postawiłem sobie następujący: Jak mówić do Was, dla Was i o Was, nie mówiąc przy tym o sobie, a będąc przecież – ze względów dydaktycznych i funkcyjnych – tak bardzo z Wami związanym. W końcu uznałem jednak, że po prostu „użyję siebie” i przemówię tu bardzo zwyczajnie. Stąd też owe notatki i bazgroły pod ręką, być może trudne do odczytania.

Wczoraj w samochodzie pokłóciłem się z żoną. To nic szczególnego. Od kilkudziesięciu lat kłócimy się praktycznie codziennie, oczywiście nie tylko w samochodzie. Przy czym, nie ma u nas tak zwanych „cichych dni” – są, co najwyżej, jakieś „ciche minuty” – a do zgody wracamy najpóźniej przed zaśnięciem. (To zresztą zalecam wszystkim zainteresowanym: Nie zasypiać w stanie pokłócenia ze światem i ludźmi!). Ale wczoraj żona powiedziała mi po raz pierwszy coś takiego: „Ty chyba mnie dla siebie hodujesz, by wyciągać ze mnie energię… No, bo, jak inaczej rozumieć to, że zaraz po kłótni ‘wracasz do siebie’, jakby nic się nie stało, a ja zazwyczaj jeszcze przez jakiś czas czuję się rozbita!?”…

Od razu, gdy usłyszałem te słowa, pomyślałem, że wykorzystam je w tej dzisiejszej przemowie (co, swoją drogą, znacznie przyspieszyło mi powrót dobrego humoru). Dlaczego? Bo zwracają uwagę na dwa ważne problemy. Hodowla i energia – oto jakaś ambiwalencja (?), oto jakieś bieguny (?), oto jakieś zło (?) i tuż obok jakieś pożądane dobro (?)…

Czy politycy hodują sobie wyborców? Czy sprzedawcy hodują sobie klientów? Czy urzędnicy hodują sobie interesantów? Czy lekarze hodują sobie pacjentów? Czy dziennikarze, blogerzy i autorzy rozmaitych tekstów hodują sobie czytelników? Czy rodzice hodują sobie dzieci, by te spełniły niespełnione ambicje przodków? …Czy nauczyciele akademiccy hodują sobie studentów? A jeśli tak, to dlaczego ci ostatni to robią? Czy dla jakichś osobistych ambicji rozwoju abstrakcyjnych teorii naukowych? A może po prostu, by mieć godzinami wypełnione pensum i mieć pensję co miesiąc na bankowym koncie…

Hodowla zakłada jakieś uprzedmiotowienie tego, co hodowane, a przecież studenci to ludzie! – tak, jak owi inni wymienieni wcześniej: pacjenci, petenci, klienci, wyborcy, czy własne dzieci… Mówię więc tutaj w taki właśnie sposób – owszem, posługując się myślowym skrótem – bo głęboko sprzeciwiam się hodowaniu ludzi; także dokonywanemu na uniwersytecie – w aurze intelektualnej kurtuazji i naukowej powagi! A że zaproszono mnie na tę dzisiejszą uroczystość w roli autora jednej z okolicznościowych wypowiedzi, mówię to, co myślę, skoro mam okazję…

Co innego zaś, owo czerpanie z ludzkiej energii, o ile tylko prawdziwie szanujemy jej źródła i dbamy o to, by nie wysychały… Praca akademicka daje mi wiele satysfakcji w tym właśnie, że pozwala czerpać energię z młodości, która rozwija się, jeśli mądrze jej w tym pomagamy.

A teraz trochę z całkiem innej beczki: Czy chcesz mieć piękny trawnik? Czy świeci ci słońce podczas jazdy? Czy wciąż narzekasz na ból pleców? Czy cierpisz, bo chrapiesz? A może nie dość długi jest twój własny wąż?…

– Co on gada!? Może to przez upał, bo faktycznie jest dzisiaj gorąco… – podejrzewam, że tak o mnie już myślą wśród Państwa niektórzy. Ale niektórzy zapewne rozpoznali te dziwaczne słowa… Tak jest, to tak zwany spam, niechciana poczta, która pcha się do skrzynek. Zanim jednak wyjawi się, po co ona tutaj, pozwolę sobie na pewne wspomnienie.

W latach 90. XX wieku pracowałem w administracji pewnej dużej szkoły. Odpowiadałem wówczas za personel techniczny, kucharzy, dozorców, sprzątanie i tym podobne. W tamtych czasach chyba nieco inny niż dzisiaj był autorytet nauczycieli, ale też wysoki był wówczas autorytet pani Woźnej – przynajmniej tej, którą do dzisiaj z szacunkiem i sympatią wspominam. W szatni i na korytarzach dawała ona bezcenne wsparcie pedagogicznemu gronu, niejeden wychowawczy problem skutecznie rozwiązując przy pomocy podłogowej szmaty – ku ostatecznemu zadowoleniu chyba wszystkich stron procesu kształcenia, łącznie z delikwentem, który szmatą oberwał. Niemniej jednak, już w tamtych czasach musiałem prowadzić niełatwe rozmowy. Nieraz bowiem słyszałem, ze strony rozmaitych przedstawicieli szkolnego personelu, narzekania na uczniów, prowadzące do wiadomej konkluzji: Gdyby nie oni, owi niegrzeczni, hałaśliwi i bałaganiący uczniowie, byłby w szkole odpowiedni porządek i wszystkim od razu lepiej by się pracowało… Tłumaczyłem wówczas, jak umiałem najlepiej, że przecież gdyby nie owi rozmaici uczniowie, racji bytu nie miałaby cała nasza szkoła… Po kilku latach zamieniłem oświatę na szkolnictwo wyższe, ale nadal – odtąd już na poziomie uniwersytetu – zdarza mi się słyszeć podobne uwagi: My tu właściwie studentów nie potrzebujemy – zwłaszcza tych średnich i słabych – wszak chcemy przede wszystkim uprawiać naukę! Może nawet, wielką naukę; cokolwiek to znaczy…

Głęboki mój sprzeciw budzą takie postawy, które traktują studentów, jak niechciany spam! Zakładam bowiem, że mamy – jako nauczyciele i inni pracownicy szkół i uczelni – zobowiązania moralne wobec tych konkretnych ludzi, którzy do nas trafiają, niezależnie od tego, czy w ogóle lub jak bardzo są zdolni, i że to są zobowiązania pierwszorzędne!, i że dopiero na dalszym planie lokują się nasze zobowiązania wobec nauki jako takiej, czy wobec świata jako takiego… A też myślę sobie, że jeśli dzisiaj tak wielu specjalistów od nauk społecznych dziwi się, że tak wielu, również młodych ludzi dokonuje dziwnych i nieracjonalnych – zdaniem owych specjalistów – rozmaitych wyborów, także politycznych, i że tak wielu, również młodych ludzi ma krytyczny lub wręcz lekceważący stosunek do dorobku nauki, to dzieje się tak dlatego, że gdy owi nauczyciele i specjaliści rozmaitych szczebli mieli owych młodych ludzi niejako pod ręką w dydaktycznych salach, zlekceważyli ich po prostu, jak niechciany spam…

I na koniec jeszcze jedno skojarzenie. Otóż okoliczności życiowe sprawiają, że znajduję chyba tylko trzy formy odpoczynku w mojej codziennej czasoprzestrzeni. Są to mianowicie: (1) sen, średnio ok. pięciu godzin na dobę, a w ciągu ostatnich miesięcy chyba jeszcze mniej ze względów, oględnie mówiąc, okołomedyczno-pomocowych; (2) jazda samochodem – z konieczności dużo czasu spędzam „za kółkiem”, a jeżdżę tak, że mnie moja własna jazda usypia; i wreszcie (3) …zajęcia dydaktyczne. Dlaczego one stanowią dla mnie odpoczynek? Bo dają mi to, czego w innych przestrzeniach środowiska akademickiego tak bardzo mi brakuje: dają mi możliwość szczerej rozmowy i swobodnej wymiany myśli, i z tego względu nigdy mnie nie nudzą. Wszak, jeśli między rozmówcami jest wzajemna ciekawość, jeśli siebie nawzajem jesteśmy ciekawi, to przecież między nami nie może być nudno!

Drodzy Studenci i Absolwenci, dziękuję za to, że dzięki tak różnorodnym spotkaniom z Wami mogłem po prostu zwyczajnie odpocząć!

I dziękuję Wam za uwagę.