[artykuł jak wyżej zatytułowany, a zamieszczony poniżej, napisałem w lutym 2012 r. (w oryginale zawiera 55 przypisów i 14 pozycji bibliograficznych) - jako merytorycznie rzekomo nazbyt ogólnikowy, nie znalazł uznania recenzentów i dotychczas nie był publikowany]
Do Brzozowskiego poszedłem na chwilę, pospiesznie, właściwie przypadkiem – ot, po prostu: namówiono mnie, abym go odwiedził a potem kilka słów o tym napisał. Gdy wszedłem, usłyszałem jak mówił do obecnych już u niego słuchaczy:
„Dwa rysy
uderzają mnie szczególniej we współczesnej umysłowości polskiej – na pozór
przeciwstawne sobie zupełnie, a jednak dopełniające się wzajemnie, i z tego
samego lub przynajmniej pokrewnych płynące źródeł. Nazwałbym je lekceważeniem ideowości z jednej strony
i rezygnacją z rzeczywistości z
drugiej. Pierwszą z nich napotyka się najczęściej u naszych publicystów i to
często nawet najpoważniejszych, najbardziej znanych i najsumienniejszych, drugą
u ludzi zajmujących się zagadnieniami tzw. wyższej kultury, a więc filozofii,
sztuki itp. Pierwsi z niecierpliwą wzgardą, w najlepszym razie z protekcjonalną
pobłażliwością, traktują wszystkie rozprawy, z których nie wypływa bezpośrednio
żaden praktyczny wniosek, które nie zwalczają czegoś w obecnych stosunkach, nie
usuwają lub nie przekształcają; drudzy – nie zastanawiają się nad tym, jakie
znaczenie może mieć to, co mówią oni i piszą, poza ulgą, jaką sprawia
wypowiedzenie się”.
Przylgnęły do mnie te słowa, bo też dobrze się
zgrały z myślami moimi. Może więc nie będzie ten mój czas zmarnowany –
spekulowałem – a te moje żale kołaczące mi w głowie może jednak znajdą tu choć
nić zrozumienia. I przypomniałem sobie to, co już kiedyś o Brzozowskim
czytałem.
On przecież uważał, że myśl ludzka powinna
przybierać czynny i życiowy charakter – skoro cała „rzeczywistość ludzka to
jest ludzka działalność”, a nie ma innej niż ta, którą człowiek czyni. Na cóż
więc i komu spekulacje jałowe, gdy nie znajdzie się dla nich chęć
wykorzystania; ale na nic też bezmyślny aktywizm, gdy nie poda mu wsparcia myśl
poukładana. Każda idea – choć z działania nie wyrasta, bo pozostaje
manifestacją wolności „moralnego wnętrza” człowieka i jego odrębności wobec
otaczającego świata – sprawdza się w działaniu. Niebezpieczeństwo popadnięcia w
stan bierności i przystosowania pojawia się wówczas, gdy to, co obiektywnie
dane, potraktowane zostaje jako konieczna rama twórczego działania i niezbędny
element realizacji podmiotowej wolności.
By lepiej rozumieć funkcjonowanie społeczeństwa i
kultury Brzozowski wychodził wszak od jednostki i właśnie tejże, operując
narzędziami filozoficznego indywidualizmu, przyznawał decydujące znaczenie w
ich kształtowaniu, podkreślając, że „pierwotna wobec każdej zewnętrzności jest
historyczna działalność człowieka”. Podzielał też przekonanie Marksa, że
„ludzie są jednocześnie autorami i aktorami swojego dramatu” i uznawał, że
także filozof w głównej mierze „przekazuje to, co tkwi w jego wnętrzu” i co
wiąże się z systemem wartości kulturowych miejsca i czasu, w których przyszło
mu żyć. Rzec chyba można, że o świecie i o ludziach pisał więc Brzozowski z
humanistycznym współczynnikiem, jak choćby w tym, w Filozofii czynu dawanym, przykładzie różnych określeń lasu przez
różnych ludzi widzianego, gdy podkreślał, że żadna skończona liczba takich
określeń nie wyczerpie złożoności rzeczonego pojęcia i wielości jego
faktycznych form. Rzeczy są bowiem tym, co pojawia się w ludzkim doświadczeniu.
Nie dziwota więc, że i filozof opisuje świat takim, jakiego nie tylko swym
zewnętrzem, ale i własnym wnętrzem doświadcza. Bo też dla filozofa życie osobiste pozostaje źródłem twórczości –
choćby to tylko „we wnętrzu własnej duszy zamknięte”, skoro do „istoty rzeczy”
tylko ten sięga, kto się z nią w sobie samym zmagać musi – a też życie własne
jest jedyną drogą do własnego stylu i do własnej formy twórczości.
I taki był Brzozowski
– wolał pracować samodzielnie, co też wszystkich drażniło. Na swoich czytelnikach „robił wrażenie opętanego
walczącego w próżni”, co wiązało się z jego „samotniczym trybem życia
upływającego jedynie pośród doświadczeń czytelniczych” i co sprawiało,
że żył i pracował właściwie „sam wśród ludzi”; i ponoć tak też się czuł, nie
potrafiąc w stosunkach międzyludzkich wyjść poza skrajne stany uczuciowych
emocji: miłości i nienawiści. Bo wiedział, że być człowiekiem to znaczy
tworzyć, kształtować rzeczywistość, czynić zmianę w świecie, materializując
intelektualne idee i wartości moralne, także za cenę tymczasowego pogorszenia
jakoś już poukładanych stosunków z innymi. Twórczość, to bowiem bezkompromisowe
czynienie świata przyrodniczego i społecznego światem lepszym. A jej
podstawowym warunkiem jest to, aby człowiek był i zarazem czuł się wolny! –
niczym artysta, który w twórczym akcie jedynie (ze) sobą pozostaje, wolnym
będąc od zewnętrznych determinantów czynionego działania. Ucieleśniana poprzez
sztukę – także sztukę życia i kreowania rzeczywistości – idea wolności wyraża
się więc w możności i chęci tworzenia wedle własnej woli. Twórczość
odpowiedzialna – której nośnikiem jest rzeczona wolność i bezinteresowność
tworzenia – winna jednak posiadać filozoficzną samowiedzę i w ramach tejże
winna określać swe cele…
Wyrwany z
zamyślenia nad tą dawną lekturą, znowu usłyszałem słowa Brzozowskiego: „Nie
ma narodu tak mało poszanowania mającego dla indywidualności twórczej, twardą
pracą wykuwającej sobie rozumienie świata, władzę nad nim, jak my właśnie.
Każdy gotów tu uznawać cudzą formę indywidualnego kaprysu, byleby ogólna
podstawa, całej klasie wspólna beztroskliwa wygoda nie została zagrożona”, i gdy inne narody w trudzie budują własne kultury,
my pozostajemy tylko gapiami.
No, właśnie –
pomyślałem – ta obrzydliwa wtórność dzisiejszej polskiej filozofii i jej
niewiara w możność twórczego społecznego oddziaływania; jej jęki, stękania i
zachwyty nad tym, co tylko z zewnątrz do niej przychodzi, i pozostawianie
odłogiem faktycznego losu ludzi tu i teraz żyjących, tu i teraz wychowywanych i
edukowanych, i tworzących dzisiejsze polskie społeczeństwo…
Przecież pisał w swoim czasie Brzozowski, że idea
„sama przez się światem nie rządzi” i że go sama przez się nie zmieni – włada
życiem „jedynie poprzez rękę człowieka”, i przekonywał, że choć są to myśli
„stare jak świat” i „proste jak tabliczka mnożenia”, to nadal wydają się
„jedyną możliwą podstawą filozofii”. „Prosty akt przetwórczy więcej zmienia w
świecie niż tysiące definicji”. Rezultaty ludzkiego działania, a nie samych
tylko spekulacji myślowych, są zatem miernikiem wartości twórczej aktywności
człowieka. I był to sprzeciw Brzozowskiego – w końcu: ideologa inteligencji! – wobec gnuśnego i bezideowego przeżywania
życia, właściwego tej bezwolnej, biernej, impotentnej, inteligenckiej masie
tworzącej zdziecinniałą kulturę a pasożytującej na pracy innych i tłumaczącej
społeczne realia takowego funkcjonowania, jako nie przez nią wykreowane.
Dzisiaj także przecież nie ma chętnych do wzięcia
odpowiedzialności za stan spraw społecznych w Polsce – za tych spraw
„dwuobiegowość”, za niezdolność lub niechęć licznych podmiotów do współpracy
ponad rozmaitymi podziałami, za marginalizowanie lub wykluczanie z debaty
publicznej jednostek nieposłusznie myślących, itd. – winne są tylko bezosobowe
procesy, przemiany, struktury, oddziaływania; winna jest najnowsza historia,
lecz nie ludzie, którzy ją wykreowali. A tymczasem polscy filozofowie
organizują sobie zjazd w czterogwiazdkowym hotelu, by dopiero tam podejmować
„najważniejsze kwestie rozwoju myśli filozoficznej w Polsce i innych krajach
Europy oraz statusu nauk filozoficznych wśród innych dyscyplin naukowych”… No
pewnie, niech się tylko myśl filozoficzna rozwija, a sprawy dzisiejszej
polskiej „ulicy” niech rozwiążą się same. Wszak pod hotelowymi gwiazdami trzeba
mieć odpowiedni (na)strój, prestiż i maniery, i zapewne nie ma tam miejsca na
te podwórkowe spory o życiowe „banały”, które toczą jeszcze ci naiwni, którym
nie tylko na własnym dobru zależy, i których już nie toczą ci skutecznie
wykarmiani medialną papką gotowych odpowiedzi na względnie kłopotliwe pytania.
Brzozowski pokładał wolnościowe i kulturotwórcze nadzieje we współczesnym mu
proletariacie, widząc, że „każda inna klasa społeczna broni tylko własnych
interesów, wbrew innym i ich kosztem”. Zaryzykuję twierdzenie, bo też nie wiem,
czy już ktoś o tym pisał, że kilkadziesiąt lat później polska Solidarność roku 1980 zrealizowała ten
idealistyczny zamysł Brzozowskiego i na tym budowanie kultury wolności w naszym
kraju się zakończyło – klasa robotnicza znikła, a wraz z nią zanikła publiczna
praktyka skutecznej walki o dobra nie tylko własne. Filozofowie, w których co
niektórzy pokładają jeszcze jakieś nadzieje, również preferują dziś raczej
hotelowe zacisze niż publiczną aktywność.
„Dla twórcy
kultury wszelka rzeczywistość jest zadaniem” – docierają znów do mnie słowa
Brzozowskiego. On sam w swoim czasie wyraźniej niż inni dostrzegał „atmosferę
przesilenia ideologicznego i umysłowego w Europie i atmosferę tę wiązał także z
sytuacją historyczną oraz kulturową własnego narodu”. Wszak dla wielu ludzi był
to czas szybkiego uświadamia sobie iluzoryczności dawnych, rewolucyjnych haseł
wolności, równości i braterstwa, skoro w dobie ekonomicznej i politycznej
dominacji kapitału wielkoprzemysłowego stawały się one, wraz z ideą demokracji
parlamentarnej, wyraźnymi narzędziami polityki warstw posiadających. Rzekoma
wolność, równość i braterstwo wszystkich okazało się mistyfikacją. A czy coś
dzisiaj jest mistyfikacją?…
Autor monografii
Brzozowskiego tak pisał w latach siedemdziesiątych XX wieku: „Dzień dzisiejszy
przynosi potwierdzenie tego, że wysoka technika może być zabójcza dla kultury,
jeśli przyczynia się do pogłębiania różnic społecznych, rodzi przesyt
konsumpcyjny i deprawację moralną. Bogactwo konsumpcji i rozkwit techniki, a
jednocześnie nędza i ubóstwo duchowe, brak odpowiedzialności za chwilę aktualną
i przyszłość, chęć użycia i spożycia bez jednoczesnego udziału w wytwarzaniu –
to negatywne zjawiska społeczne gnębiące dzisiaj wysoko rozwinięte kraje
Zachodu”. Ciekawostką niech będzie fakt, że te słowa w egzemplarzu książki
przeze mnie czytanej, a wypożyczonej z uczelnianej biblioteki, zostały bardzo
wyraźnie przekreślone przez jakiegoś dawniejszego jej czytelnika – być może
wówczas, gdy wydawały się jedynie wyrazem antyzachodniej propagandy uprawianej
przy okazji naukowego pisania. Ale czy autor tych wyraźnych przekreśleń
podtrzymałby je także dzisiaj? Nie mam co do tego pewności…
I znowu z
zamyślenia wyrwał mnie Brzozowski, ten niepokorny mówca, który w roli
„myśliciela-wychowawcy” uczy swych słuchaczy wewnętrznej swobody i duchowego
samostanowienia, w świecie owładniętym mirażami pozytywizmu. Bo mówi oto, że życie
wielu ludzi „jest czynem, jest walką, gdzie każda godzina jest wysiłkiem, gdzie
miłość i nienawiść nie stały się jeszcze czczym, do dekoracji własnej nicości
służącym nastrojem”. I choć mówi to także do mnie, człowieka cały wiek po nim
żyjącego, wiarygodnie i aktualnie brzmią jego słowa, że „to całe i prawdziwe
życie społeczeństwa polskiego, jego głucha i podziemna walka – jest dla
«inteligentnego ogółu» polskiego dziedziną tajemniczą, w której jest wszystko
możliwe i o której nic pewnego powiedzieć się nie da”. Bo także dzisiaj, „wobec śmiertelnej walki, w której giną
najszlachetniejsze jednostki” – sto lat temu dosłownie, a dzisiaj chociażby
wykluczanymi będąc z politycznie poprawnego obiegu – „inteligencja [czytaj
także: filozofia] polska odgrywa rolę w togę sędziowską udrapowanego widza.
Lecz tajemnicą jej sędziowskiego spokoju – jest jej bierność, bierność
wyrażająca prawdziwy, najistotniejszy stan jej ducha”; niczym ukonstytuowana w
trybunał, spogląda co najwyżej z wysoka, nie sprzeciwiając się „zatruwaniu i
wynaturzaniu dusz” przez miałkość kultury, tworzonej bez jej aktywnego udziału.
Ale nawołuje
Brzozowski: „Tę maskę sędziowskiej dystynkcji zniszczyć, zedrzeć, przepalić
potrzeba”! Niechże więc także nasza filozofia przestanie być rzeczą niczyją,
niech ugnie się pod naporem tych problemów rzekomo banalnych, o które jeszcze
na szczęście spierają się myślący ludzie, i niechże pomoże w ich rozwiązywaniu!
I niechże się ona zreflektuje w realnym świetle i niechże się objawi w takiej
postaci, w jakiej przedstawia się jej problematyka, „gdy jest ze strony życia
widziana”.
Niestety, mam
wrażenie, że nasza filozofia jedynie – co najwyżej z zaciekawieniem – przygląda
się tym codziennym zmaganiom ludzi, którzy ją otaczają, i wypatruje końca tych
zmagań z obawą, by tylko sama z ich powodu zanadto nie ucierpiała; niczym
prostytutka, czekająca na rezultat ulicznej walki, mającej rozstrzygnąć komu
przypadnie w końcowym udziale. Jeśli tak jest, to i nie dziwota, że staje się
swoistą „cieplarnią przyzwoitego, dobrze wychowanego głupstwa”, i że dziś już
tylko samą siebie konsumuje, nie tłumacząc się światu ze swojej postawy.
Męczy mnie
jednak ta miałkość filozofii kanapowo-biurkowej, męczy mnie bierność i
bezideowość środowiska filozoficznego – tego i takiego, jakie znam i jakie mnie
otacza – jego zamykanie się w kręgach własnych, wąskich zainteresowań
specjalistycznych, a pozostawianie odłogiem spraw publicznych, spraw
społecznych, spraw polskich, zakładam, że w dużej mierze wspólnych zarówno
osobom z tego środowiska, jak i ludziom, którzy do tamtych, pełnego miłości
własnej, kręgu nie należą; spraw wspólnych i dlatego ważnych! Mierzi mnie
sprowadzanie miary tych spraw wspólnych do poziomu banału, bo uważam, że jest
to jedynie maskowanie filozoficznej niemocy, maskowanie ucieczki filozofów od
spraw faktycznie trudnych; spraw, na rozpatrywaniu których można zapewne
stracić: naukowo, prestiżowo, środowiskowo, towarzysko, finansowo itd. Czy
można być filozofem – to znaczy chyba jednak kimś innym niż tylko osobą naukowo
zajmującą się filozofią – nie podejmując aktywności publicznej? Być może można.
Ale jeśli głośne wypowiedzenie tego, o czym się myśli, że powiedzieć należy – a
to jest przecież elementarna forma aktywności publicznej! – odkłada się do
czasu spłacenia zaciągniętego kredytu, do czasu uzyskania wymarzonego awansu
lub osiągnięcia jakiegoś innego tymczasowego dobra, to chyba znaczy, że się tym
filozofem nie jest! To chyba znaczy, że się jest, co najwyżej, osobą naukowo
zajmującą się filozofią, a „filozofem” co najwyżej „cieplarnianym” – takim, co
tylko egzotyczne, albo też całkiem pospolite swoje „warzywka” uprawia, albo
takim, co tylko od ósmej do piętnastej urzęduje, albo w innym przedziale godzinowym
swoją „misję” wypełnia…
Filozofia, której nie stać na czynne samookreślenie się, także wobec spraw publicznych, o których dyskutuje dzisiejsza ulica – ta dosłownie pojęta i nierzadko marginalizowana w mainstreamowym przekazie, i ta pojęta wirtualnie, ale przez to przecież nie mniej rzeczywista – staje się sentymentalnie i kłamliwie nijaka, i jako taka wręcz demoralizuje. Poprzez własną bierność partycypuje w pomnażaniu wyrafinowanej obłudy i w urabianiu nijakiego człowieka, który „we wszystkich instynktach swoich [staje się jedynie] istotą prywatną, czymś bezkształtnym, nie posiadającym w sobie żadnej zasady ani mocy samostanowienia, bierną miazgą, którą wszystko przekształca i urabia”. I bez skrępowania za Brzozowskim powtórzę, że nijakość dzisiejszej polskiej filozofii przyczynia się do przekształcania „duszy polskiej w duszę niewolniczą, nie mającą w sobie żadnego centrum; żadnego ogniska samookreślającej mocy i za jedyną cechę indywidualną mającą bierną i podatną wobec wszelkich wpływów plastyczność”.
Mogę sobie pozwolić na takie pisanie, bo co najmniej
od kilkunastu lat rozglądam się za współczesną polską filozofią, która
odgrywałaby jakąś praktyczną rolę poza murami uniwersytetów – i tym podobnych
specjalistycznych miejsc odosobnienia – i filozofii takiej nie znajduję. I nic
to, że powyższym stwierdzeniem zapewne ciężko się narażam przedstawicielom
polskiej filozofii – bo jedni powiedzą, że zadaniem tejże nie jest odgrywanie
żadnych ról praktycznych, a drudzy dodadzą, że formułując tak ogólne opinie
wykazuję się tylko daleko idącą igno(a)r(og)ancją, która zwalnia potencjalnie
zainteresowanych z potrzeby formułowania pod moim adresem jakiejkolwiek
polemiki. Nie zrażając się jednak ewentualnymi – bo, czy ktoś mój tekst
przeczyta?! – głosami jednych i drugich, czyli konsekwentnie domagając się
filozofii praktycznej i licząc się z ignorowaniem tego domagania, pozwolę sobie
pisać i brnąć dalej w tym moim zmaganiu o filozofię żywą, a nie tylko
prawdziwą. Chcę bowiem filozofii zdolnej ujmować ludzką słabość, bojaźń, biedę,
cierpienie, egzystencjalną troskę człowieka o bliskich i o siebie samego, i
chcę, żeby była to filozofia nieoderwana od społecznych realiów jej uprawiania.
I, jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało, mam pretensje do współczesnej polskiej
filozofii o to, że taka nie jest; że nie uczestniczy w sporze o dobra publiczne
naszego kraju; że własnymi kompetencjami nie stara się bronić jego najsłabszych
obywateli; że intelektualnie nie dba o człowieka starającego się – tu i teraz –
zachować moralną przyzwoitość własnego działania, a przez to często
poniewieranego przez struktury i gremia promujące cwaniactwo…
„Ci to ludzie, którzy umieją chodzić w dziurawych
butach, a kupić książkę, sprawiają, że nie dziczejemy” – wciąż mówi Brzozowski,
ale ja, niestety, z powodu natłoku myśli i spraw rozmaitych, muszę już
zakończyć tę moją krótką w jego domu wizytę. Wychodząc, słyszę jeszcze to
pouczenie: „Człowiek, aby mógł tworzyć, musi się czuć w pewnym znaczeniu pierwszym, musi się czuć początkiem, źródłem własnej swej
twórczości; inaczej będzie mu zbywało na powadze; musi mieć wiarę, że w dziele
jego idzie mu o dzieło, że jest ono dziełem rzeczywiście”, a „kto nie ma nic do
powiedzenia światu, kto nie ma w sobie jasnej odpowiedzi, po co pisze, w jaki
sposób chce na bieg życia oddziałać – niech milczy”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz